Dwa serca, cztery kółka
9 października 2021 r., zmarznięci i weseli, machali do obiektywu ze szczytu Pilsko (1557 m), po długiej wspinaczce stromym zboczem. Nie minął wówczas nawet miesiąc od wyprawy rowerowej po polskim wybrzeżu, gdzie przejechali łącznie 760 km. Maria i Bogdan Lacherowie (lat 61 i 62) doszli bowiem do wniosku, że siedzenie w fotelach i kłótnie o pilota to nie życie dla nich.
Dzieci padają pierwsze
Bogdan Lachera z niecierpliwością wyczekuje weekendu, bo wtedy widzi się z wnukami. Jagoda ma dopiero 2,5 roku, ale już – ho, ho, ho! – zdania klei, a energia aż ją rozpiera. Lubi rowerek biegowy i hulajnogę. Czasem tato lub dziadek biorą ją na fotelik na swoje rowery, by ją przyzwyczaić. Jej kuzynowi, Antosiowi (6 lat), kupili specjalne nosidełko w góry, gdy był mały – lecz rodzice rzadko go zabierali, bo są zapracowani.
– Ja też tak miałem, dopiero na emeryturze mam czas porządnie zająć się sportem, i wnukami także. A więc spacerek, działka, czasami basen z Antkiem. Po takim dniu to dzieci pierwsze padają, ha, ha. Jeszcze trzymamy formę! – śmieje się Bogdan Lachera.
Ta forma to w sumie kwestia ostatnich lat. Wcześniej na sport nie było czasu, bo i kiedy?
– Przez 24 lata pracowałem na nocki jako ślusarz w kopalni Makoszowy w Zabrzu – wspomina. Pod ziemią pracowali jego ojciec, brat, a teraz syn. – Torba narzędziowa ważyła średnio 15 kilo. A potrafili mi jeszcze śrub dołożyć i części. I całymi dniami trzeba było to nosić pod ziemią, pod górkę i z górki. Do domu wracałem zaganiany, zmęczony. W ramach relaksu chodziłem tylko na ryby.
Chociaż wcale nudy na tych rybach nie było, o nie. Kiedy się wyciąga 11-kilogramowego karpia, to są, proszę państwa, emocje!
Na emeryturę Bogdan przeszedł w wieku 50 lat, ale ciągle miał czymś zajęte ręce: a to syn mieszkanie urządzał, a to córka. A nasz bohater wiele potrafi: kafelki położyć, ściany pomalować, nawet sufit podwieszany zrobić. Remonty w końcu jednak kiedyś się skończyły – i wtedy mógł zacząć myśleć o tym, na co wcześniej nie miał czasu.
Maria Lachera pracowała w sklepie, a po przejściu na emeryturę trochę dorabia. Praca przy maszynie nie jest lekka. – Ale nie chcę siedzieć w domu – dodaje.
Zaczęli więc ruszać się razem.
Kółko po osiedlu
Biegali najpierw jedno kółko wokół osiedla, jakieś 2 km. Siedem, osiem lat temu, kiedy biegaczy było jak na lekarstwo, ludzie się za nimi oglądali. Stare dziadki świrują – komentowali. Maria kiedyś w pracy usłyszała od zaaferowanej klientki: „Pani to się nie wstydzi tak po osiedlu biegać?”. Teraz to się zmieniło, na ścieżkach tłumy, a oni słyszą: „Macie kondycję, że też wam się chce!”.
– Moje równolatki to często panie, które zaplatają koczek, biorą pieska i chodzą z nim po osiedlu. To ich cała aktywność. Ja chcę czegoś więcej – mówi Maria.
Zaczynali zatem od kółek po osiedlu, potem były coraz dłuższe dystanse, półmaratony. A teraz mają za sobą kilka maratonów (42 km). Są częstymi gośćmi m.in. na Cracovia Półmaratonie Królewskim (w tym roku odbył się 17 października). Lacherowie podkreślają, że biegają dla siebie, nie dla wyników. I mają dzięki temu bieganiu mnóstwo znajomych, więc nigdy się nie nudzą.
Połatane, ale wygodne
Na emeryturze małżeństwo zaczęło również na serio jeździć na rowerach. Z początku niedługie trasy na marketowych „góralach” za 500 zł. Potem coraz dalej i dalej, już z porządnymi przerzutkami (bo dobre przerzutki to podstawa). Z Zabrza na Częstochowę. I w końcu – wakacje na dwóch kółkach, wzdłuż polskiego wybrzeża. Była nawet wyprawa 100 km dziennie (Hel–Władysławowo–Puck). Bogdan: To nakręca! Pierwsza setka padła.
W tym roku, jak obliczyli, przejechali trasą od Świnoujścia do rosyjskiej granicy (łącznie z Półwyspem Helskim) i z powrotem do Gdyni na pociąg – razem 760 km. Pięknie było, choć tradycyjnego plażowania nie zaliczyli. Spali trzy noce we Władysławowie, ale po to, by stamtąd jechać na Hel, 70–80 km dziennie. Zapamiętali piękną trasę ze Świnoujścia do Międzyzdrojów: sosenki, widoki, trochę piasku. A potem przez zachodniopomorskie: wioski, gąski, krówki, równe drogi. Aż w końcu dojechali w okolice Łeby – tam był nocleg po jednej z najtrudniejszych przepraw, bo te tereny są dzikie i niedostępne (w co może być trudno uwierzyć jeżdżącym autem). Słowiński Park Narodowy i wydmy oznaczają dla rowerzystów jedno: piach, piach i jeszcze raz piach. No i gdzieniegdzie bagna. Teren jest grząski i trudny niezależnie od tego, z której strony się podjedzie. Jednak Bogdan to lubi: musi mieć wyzwanie.
– Ja też, choć czasem sobie lubię pomarudzić, że bolą cztery litery – śmieje się Maria Lachera. – Ale jeśli się to lubi, jak my, trzeba jechać. Bogdan jest od planowania i wytyczania, a ja ciągnę za nim.
Wcześniej grzęźli w tych piachach na rowerach trekkingowych (jak tłumaczy Bogdan, te są lepsze na asfalt, bo mają gładsze opony, lecz w piachu zakopują się niemożliwie). Teraz zainwestowali w rowery crossowe.
– Są nieco podobne do górskich, mają opony z grubym bieżnikiem. Wybrałem też sobie dobre siodełko, trochę już połatane, ale świetne, aby tyłek i nogi nie bolały. I czuć było różnicę, szczególnie podczas jazdy po tych piachach i bagnach – śmieje się Bogdan. – Jednak i tak trzeba było uważać: zagapisz się, to zaryjesz albo wyrzuci cię z siodełka.
Mężczyzna lubi sportowe gadżety – kiedyś używał Endomondo, dziś ma kolejną aplikację do rejestrowania aktywności (kroków, przebytych kilometrów, ma w niej nawet zapisane treningi). Żałuje jedynie, że nie może wszystkich przebytych polskich wybrzeżem dni złączyć w jedno.
To była ich czwarta wyprawa rowerowa brzegiem polskiego morza. Poza wakacjami jeżdżą wokół Śląska, na Jurę, czasami ponad 100 km dziennie. Zdarzyło im się jechać z Zabrza do Krakowa (140 km) – a z powrotem pociągiem. Połakomili się także na górskie trasy. Co roku zaliczają Górę Świętej Anny. Obowiązkowo. Podobało im się również w Kotlinie Kłodzkiej.
– Pięknie jak w bajce: wielkie głazy, serpentyny, muldy, mostki. Jeździliśmy też tzw. single trackami. To ścieżki między drzewami, którymi zjeżdża się po zboczu. Tam tylko terenowe rowery i szaleni rowerzyści. I my! Spróbowaliśmy, dla nas było trochę trudno, ale widzieliśmy, że dla tych, którzy regularnie zabierają rowery w góry, to pikuś. Dwunastoletnie dzieciaki aż piszczały z uciechy – opowiada Bogdan. – Czasem się upadło, a czasem zarzucaliśmy rower na plecy i trzeba było nieść. Po 30-kilometrowej trasie czułem się, jakbym przejechał 120 km!
Babia piękna o każdej porze
Kolejną pasją Lacherów są góry. Raz już zdobyli Koronę Gór Polski, w tym roku brakuje im jeszcze dwóch szczytów (w tym Rysów). Maria najbardziej lubi Babią Górę.
– Byliśmy chyba osiem razy, zawsze w innym miesiącu roku. Zawsze jest piękna. Do pełnych 12 miesięcy brakuje nam jeszcze czterech wypraw – liczy. – Wielu znajomych mówi, że nasze wycieczki zainspirowały ich do chodzenia po górach.
Zaczęli w 2009 r. Na pierwszy ogień wybrali Czarny Staw pod Rysami (ostatnio chodzą tam zawsze zimą).
– W sumie łatwy szlak, asfaltem do Morskiego Oka, potem wokół stawu (w zimie po zamarzniętej tafli) i do góry. Tam i z powrotem może z 20 km. Ale po tym pierwszym razie mieliśmy tak napięte mięśnie, że nie mogliśmy wysiąść z busa. Nieprzygotowani byliśmy kondycyjnie. Jednak to wciąga! Więc kondycję trzeba było poprawić – wspomina Bogdan. Tatry kochają, lecz obecnie unikają wyjazdów na Podhale, bo tłok, parkingi zapchane, no i ci nieodpowiedzialni, denerwujący ludzie: – Kolejki na ciężkie szlaki, np. Zawrat, a tam goście w adidasach… Ja mam respekt do gór. Na Kozi Wierch mieliśmy trzy nieudane podejścia. Zapaliły nam się czerwone lampki. Oswajaliśmy lęk wysokości i w końcu zdobyliśmy szczyt za czwartym razem. Potem było łatwiej – tłumaczy Bogdan.
Kwiatki rosną same
Lacherowie wśród ludzi czują się młodo. Coraz młodziej.
– Opowiem pani anegdotę. Przejeżdżaliśmy na rowerach przez miejscowość Chłopy w Zachodniopomorskiem. Poprosiliśmy 30-letnie małżeństwo, by zrobiło nam zdjęcia. Ta młoda kobieta wzięła aparat i pyta: „Chce się wam tak jeździć? Ja to się czuję, jakbym miała 60 lat”. A ja jej na to, że mam 60, a czuję się na 30. „Niech sobie pani rower kupi i lat będzie ubywało! Człowiek ma tyle lat, ile w sercu” – tak jej powiedziałem. No i dziewczynę zatkało! – opowiada Bogdan.
A gdy już im się zupełnie, ale to zupełnie nic nie chce, jadą na działkę. Maria kładzie się na leżaku i odpoczywa.
– Przez te nasze wycieczki działka trochę stoi odłogiem. Mieliśmy wyrzuty sumienia, bo u sąsiadów pięknie przystrzyżone trawniczki, klomby, drzewka. My nie mieliśmy na to czasu: tu góry, tu rower, tu maraton. No ale nie można mieć wszystkiego. Poza tym kwiatki same sobie rosną – śmieje się Maria.