Dawid Staszczyk, lekarz i maratończyk: Przepisuję pacjentom aktywność fizyczną

Rozmowa z Dawidem Staszczykiem, kardiologiem w trakcie specjalizacji, internistą na Oddziale Chorób Wewnętrznych Wojewódzkiego Specjalistycznego Szpitala im. Pirogowa w Łodzi i POZ w Rąbieniu (województwo łódzkie)

Życiowy rekord w maratonie?

Mój? 2 godziny 59 minut 20 sekund. Każdy maratończyk marzy o przełamaniu bariery 3 godzin. Mnie się to udało w wieku 34 lat.

Po ilu latach startów?

Biegam maratony od 4 lat. Wcześniej biegałem tak po prostu: dla siebie, żeby zrzucić wagę… Teraz ważę nieco ponad 60 kg.

Niewiele.

Na studiach byłem 100-kilogramowym misiem i zupełnym przeciwnikiem jakiegokolwiek sportu. W podstawówce, liceum nie chodziłem nawet na WF (śmiech). Nie chciało mi się. Ruszać się? Broń Boże! Wuefista machnął na mnie ręką. Potem, właściwie przez przypadek, wszystko się zmieniło. Kiedy byłem na studiach, koleżanka poprosiła mnie, bym z nią pobiegał, bo sama się trochę bała. Poszedłem z nią raz, a następnym razem coś jej wypadło, więc poszedłem sam – i tak powolutku mnie wciągnęło. Tu straciłem kilo, tu 5, potem 10… Biegałem bez specjalnych butów, zegarków, aplikacji. Nie wiedziałem, że coś podobnego w ogóle istnieje.

Czyli da się bez gadżetów?

No jasne, że się da. Kiedy pacjenci mi mówią, że nie da się schudnąć, pokazuję im siebie – mnie się to udało.

Mężczyzna z nadwagą, bez formy… Bieganie z początku chyba trochę bolało?

Pierwszy raz, z tą koleżanką, biegliśmy jakieś 500 metrów i musieliśmy zrobić chyba z 10 przerw. Czy mi się spodobało? Sam nie wiem… Ale kolejnego dnia znowu poszedłem. Nieco się zmęczyłem, ale jakoś tak… poczułem się lepiej. Zacząłem myśleć: a może to jest fajne? Teraz jestem na zupełnie innym etapie. Nieważne, czy pada, wieje, jest śnieg, chlapa – ja idę biegać. Po prostu mi się chce. Jasne, że z początku lekko nie było: pojawił się obrzęk stawów kolanowych (wynik mojej ówczesnej wagi, układ kostny był zbyt obciążony). Dziś doradzam osobom, które zaczynają przygodę z bieganiem, żeby robić marszotrucht. Trochę iść, trochę biec. Bez napinania się na szybkość, wynik. Bo wtedy bardzo łatwo się zniechęcić już na samym starcie. Ja najpierw biegałem po 3 kilometry. Po 6 latach przebiegłem swój pierwszy maraton.

I?

Powiedziałem, że nigdy więcej! Narzuciłem sobie zbyt duże tempo. Czułem, że w trakcie biegu już się robią zakwasy – tworzy się kwas mlekowy w organizmie. Nie mogłem kroku zrobić, a potem chodzić przez tydzień (śmiech). To był szok dla organizmu, dla stawów, mięśni. Dziś biegam dwa maratony rocznie, na wiosnę i jesienią, to optymalna liczba.

Ważne jest miejsce, które się zajmuje?

Miejsce nie, ale mój czas – już tak. Gdy trenuję, zakładam, że zrobię to w 3 godziny, a trener ocenia, czy to realne.

Trzeba mieć trenera?

Raczej tak. Każdy trening jest inny. Na przykład jeden jest regeneracyjny – biegniesz, by twój organizm mógł odpocząć. Inny jest po to, by biec (śmiech). Robi się to wszystko po to, żeby forma przyszła w odpowiednim momencie.

Kiedy nie miałem trenera, biegałem bardzo dużo, po 20 kilometrów dziennie. I niby czułem się dobrze, ale ciągle miałem jakieś kontuzje. A teraz mój trener – Artur Kozłowski, maratończyk i olimpijczyk – dba o to, żebym był w dobrej kondycji.

Jest na to czas? Między dyżurami, pacjentami, obowiązkami?

Staram się ten czas znaleźć. Po dyżurze, niekiedy w nocy, między dyżurem a poradnią… Dla mnie to świetna odskocznia od pracy – mogę wyłączyć głowę, porządnie się zmęczyć. Stres odpuszcza zupełnie. To doskonały sposób, by go rozładować. I fizycznie też czuję się lepiej, bo w pracy, choć niby się ruszam, ruch jest inny niż w sporcie.

Co pacjenci na to, kiedy mówi pan: „Mnie się udało, uda się i tobie”?

Odpowiadają, że zrzucenie wagi jest bardzo trudne. A gdy czegoś od nich wymagam, mają mnie za żandarma! (śmiech) Staram się im tłumaczyć, że styl życia w 50% wpływa na to, czy chorujemy i na co. Przecież właśnie to, co jemy, i to, jak często (i czy w ogóle!) się ruszamy, jest kluczowe przy chorobach układu sercowo-naczyniowego. Osoba otyła, nieruszająca się, paląca i jedząca co popadnie – oto mój typowy pacjent po zawale. Staram się ludzi zachęcić do ruchu. I jest parę osób, które zainspirowałem do zdrowego stylu życia. Byli to głównie właśnie pacjenci po zawałach. Przejęli się, podeszli do sprawy sumiennie, wręcz stali się nadgorliwi. Miałem nawet pacjenta – biegacza po pięćdziesiątce – który był otyły, ale biegać lubił. W pewnym momencie zaczął się męczyć, więc poszedł do lekarza. Po diagnostyce okazało się, że ma chorobę wieńcową. Po kilku angioplastykach wrócił do biegania.

Pacjent zrzuci parę kilogramów – i to wystarczy?

Schudnięcie nie jest celem samym w sobie. Celem jest zmiana podejścia, zmiana stylu życia. Zaprzyjaźnienie się z ruchem. Żeby nie siedzieć przed telewizorem bez końca, tylko wyjść raz dziennie na spacer. I nie pochłaniać tak ogromnych ilości kalorii.

Czasem słyszę od osób po zawale, że dla nich ruch jest szkodliwy. A jest dokładnie odwrotnie – on zmniejsza ryzyko ponownego incydentu sercowo-naczyniowego. Umiarkowana aktywność fizyczna ma pozytywny wpływ na cały układ sercowo-naczyniowy: reguluje ciśnienie tętnicze, hartuje mięsień sercowy, poprawia tolerancję wysiłku, dzięki czemu stajemy się bardziej sprawni. Przy wysiłku fizycznym czynność serca wzrasta, a w konsekwencji mamy mniejsze tętno spoczynkowe i mniejsze zapotrzebowanie serca na tlen. Wolniejsza praca serca jest szczególnie pożądana u chorych z przewlekłym zespołem wieńcowym. Aktywność fizyczna powoduje, że nasze serce w trakcie wysiłku zwiększa objętość wyrzutową krwi, co przekłada się na lepszą perfuzję (tu: przepływ krwi – przyp. red.) w wielu narządach, m.in. w mózgu, nerkach, mięśniach.

Oczywiście nie namawiam 70-latków do intensywnego biegania. Dla każdej osoby można dobrać odpowiednią formę aktywności. Szybki marsz też jest dobry.

Pacjenci chętnie tego słuchają?

Najczęściej przychodzą po konkretne badania i leki. A ja staram się stosować szerszą profilaktykę – niefarmakologiczną, żeby ograniczyć do minimum liczbę koniecznych leków. Niestety wiele osób odstraszam takim podejściem.

Naprawdę?

Niektórzy wolą, żeby im przepisać tabletkę, bo to łatwe. A ja wolę przepisać spacer. Ważę pacjenta i mówię: „Spróbujmy schudnąć pół kilograma na tydzień za pomocą diety i ruchu”. I podczas kolejnej wizyty znowu ważenie. Tłumaczę: „Minimum leków, maksimum ruchu”. Mówię: „Schudniesz, będziesz mógł zredukować część leków. Schudniesz, to może zmniejszysz ilość stosowanej insuliny”. Często słyszę od starszych pacjentów: „Nie mogę chodzić, bo mnie wszystko boli”. Więc tłumaczę: „Boli cię, bo twoje mięśnie i stawy nie pracują. I tym bardziej powinieneś chodzić!”. Część osób już nigdy do mnie nie wraca. Moim zdaniem również dlatego, że niektóre popularne leki są stosunkowo tanie. Łatwiej jest zatem kupić tabletki, niż wyjść z domu czy poćwiczyć na rowerku.

Gdyby leki były droższe, a kijki do nordica – za darmo…

Właśnie! Ale np. w klubie seniora, do którego należy moja mama, można wypożyczyć mnóstwo sprzętów – nie tylko kijki, ale też smart-watche do liczenia kroków, mierzenia tętna podczas spaceru. Więc nie trzeba kupować sprzętu. Z mojej praktyki wynika, że łatwiej namówić ludzi z małych miejscowości. Choć teoretycznie możliwości są tam mniejsze.

Jaką bezpieczną aktywność poleca pan seniorom?

Nordic walking, spacer, rower, zależnie od sprawności. Nordic jest bardziej uniwersalny i znacznie więcej osób może go uprawiać. Jeśli ktoś może, polecam marszobiegi: na przemian minuta, dwie marszu i minuta truchtania. Dzisiejsi seniorzy w wieku 60–65 lat są dość sprawni i mogą sobie na to pozwolić. Jeśli czują się na siłach, mogą nawet biegać, czemu nie? A jeśli ktoś jest schorowany, ma większe problemy zdrowotne, zalecam spacer.

Jak często powinni się ruszać ludzie po sześćdziesiątce?

Codziennie, po 30–45 minut – mówimy tu o umiarkowanym wysiłku fizycznym. Wbrew pozorom nie jest to dużo. Czasem wystarczy przejść się do sklepu lub do znajomych, zamiast wsiadać do autobusu. Pobawić się z wnukami na świeżym powietrzu, pograć z nimi w piłkę. Moja mama przez półtora roku schudła 8 kg właśnie dzięki zabawom z wnuczką! Opieka nad 3-latką wymaga sporej aktywności.

Zauważyłem, że najlepiej, gdy wzór aktywnego trybu życia wynosimy z domu. Jeżeli dzieci są przyzwyczajone do spacerów, przebywania z rodzicami czy dziadkami na świeżym powietrzu, to jako starsze osoby też będą aktywne. W mojej rodzinie takich tradycji nie ma, ja jestem rodzynkiem (śmiech). Ale udało mi się przekonać mamę i teraz sama wychodzi na rower, nordic walking. To dla niej odskocznia na emeryturze – spotyka się przy okazji z innymi ludźmi. Ja też podczas startów w zawodach poznaję ludzi i miasta, których bym w innym wypadku nie poznał. To kolejny dobry argument, kiedy chcemy przekonać kogoś do ruchu.

Jednak zawsze podkreślam, że przed rozpoczęciem intensywniejszej niż dotąd aktywności fizycznej potrzebna jest konsultacja z lekarzem w celu oceny stanu zdrowia!

Widzi pan wśród seniorów zmiany na lepsze?

Zauważyłem, że coraz więcej osób starszych, w wieku 70–85 lat, spotyka się w grupach i raz czy dwa razy w tygodniu chodzi na nordica. Podobne grupy tworzą się nawet na wsiach, co jest ogromną zmianą. Kilka lat temu, kiedy przyjeżdżałem do rodziców pod Częstochowę, do malutkiej miejscowości, i trenowałem w stroju biegowym, byłem zjawiskiem, dziwolągiem. Dziś w tym samym miejscu sporo osób uprawia sport. To się stało normalne, a wręcz modne. Niewątpliwie zapanowała moda na bieganie, i to nie tylko wśród młodych. W maratonach, w których biorę udział, startuje lekarka, która ma ponad 80 lat! Biega zawsze z białą parasolką. Na zawodach ścigają się ludzie w wieku 60–70 lat i są w świetnej formie! Bilety uprawniające do udziału w niektórych półmaratonach – a jest tych biletów przykładowo 10 tysięcy – rozchodzą się w parę dni! I to jest super. Każdy ma inny cel: robi to dla zdrowia, dla wyniku, chce sobie coś udowodnić… Nieważny powód. Ważne, że to robimy.

A wiek to nie wyrok…

No właśnie! Mam 60-letniego pacjenta, który przejeżdża na rowerze 120 kilometrów co kilka dni. Spotyka się z przyjaciółmi i jeżdżą. Mam także pacjentów w wieku 90 lat, którzy po raz pierwszy trafiają do szpitala. Są aktywni, chodzą do teatru, na zajęcia uniwersytetu trzeciego wieku, ruszają się. Jestem w szoku, gdy patrzę, w jak dobrej są dzięki temu formie.