Śpiewa gospel i wspiera innych seniorów
W zeszłym roku Janina Woźniak kupiła sobie kalendarz, mniejszy o połowę od tego, który miała dotychczas. Zawsze chodziła z wielkim kalendarzem, zapisywała w nim spotkania, wizyty, wszystko, co musi zrobić. Ale pomyślała: „A co tam, jestem na emeryturze, dobrze by było trochę zwolnić, należy mi się”.
No i na ten rok znowu musiałam kupić większy kalendarz, bo w tamtym małym tak miałam wszystko nadziubdziane, że nie mogłam wytrzymać – mówi ze śmiechem.
Ma więc kalendarz elegancki, zielony w piękne kolorowe kwiaty, zapisany na długo do przodu. Naprawdę trudno w nim znaleźć wolną kartkę. Co niektórych może trochę dziwić, bo w końcu pani Janina już od sześciu lat nie pracuje zawodowo. Mogłaby tylko siedzieć i odpoczywać.
Ale nie, ona po prostu ma naturę działacza, społecznika. Od rana biega po mieście (biega, nie chodzi), po urzędach lata (po schodach, góra–dół, góra–dół, windy nie używa), patrzy, nasłuchuje, co tu urzędnicy wymyślają nowego, jak by to można dla seniorów wykorzystać. Projekty pisze, pieniądze zdobywa, a to od unii, a to od miasta.
– To mi jeszcze ze szkoły zostało, ta umiejętność żebrania. – Śmieje się. – Przez 20 lat pracowałam jako nauczycielka i jak był wyjazd na zieloną szkołę, to nigdy żadne dziecko nie zostało. Pieniądze zawsze się musiały znaleźć, w taki czy inny sposób.
A teraz to samo robi dla seniorów. Na różne sposoby stara się ich aktywizować.
Ale po kolei.
Działanie ma w genach
Janina Woźniak ma 68 lat (choć w jej przypadku kwestię metryki przywołuję tylko dla porządku opowieści), krótkie włosy w kolorze miedzianym i przesympatyczny uśmiech, pięknie się śmieje oczami. Jest rodowitą krakowianką, mimo że np. liceum kończyła w Kielcach. To przez tatę. Tata był górnikiem, w latach 50. i 60. budował nową, lepszą Polskę. Jeździł po całym kraju; kiedy tylko jeden zakład podciągnął, to zaraz wysyłali go w inne miejsce. Realizował się zawodowo, był pracoholikiem, mało czasu zostawało mu na rodzinę. Dopiero gdy przeszedł na emeryturę, wrócili do Krakowa. Zajął się wtedy pielęgnacją ogrodu przed Muzeum Narodowym i hodowlą kwiatów.
Mama przez krótki czas pracowała jako przedszkolanka. Większość życia zajmowała się domem i wychowaniem dzieci – pani Janiny i jej brata. Dziś ma 88 lat, a nadal jest bardzo aktywna: od 30 lat prowadzi punkt charytatywny, do tego psy, koty, sąsiadki, potrzebujący. Jeździ, załatwia; jeśli chcesz się z nią skontaktować, to musisz zadzwonić na komórkę, w domu można ją zastać dopiero po godz. 22.
Wygląda więc na to, że chęć do działania pani Janina odziedziczyła w genach.
– Niektórzy myślą, że ja nie mam co robić w domu i dlatego się tak udzielam – opowiada. – A ja mam normalną rodzinę: męża, wychowałam trzech wspaniałych synów. Mam czwórkę wnucząt.
Z tym że wnuki podrzucane są mężowi pani Janiny. Taki mają układ: on gotuje, zajmuje się domem, ona jest od załatwiania różnych spraw.
– Ja synom z góry zapowiedziałam: tylko pamiętajcie, ja nie jestem taką babcią…
– Wiemy, wiemy – odpowiedzieli chórem, nawet nie musiała kończyć zdania. No ale tak ich wychowała, od najmłodszych lat uczyła samodzielności. Szybko zaczęli pracować, szybko poszli na swoje.
Na pytanie, czy mężowi nie przeszkadza, że żony ma tak mało w domu, pani Janina odpowiada: „Widziały gały, co brały”.
– Mąż ściągnął mnie z boiska – wspomina. – Przez całe lata trenowałam koszykówkę. Latałam po górach, organizowałam rajdy studenckie. Ciągle miałam treningi, wyjazdy, mecze. I ten mój biedny mąż tak za mną jeździł. On w naszym związku był ostoją, miał ustabilizowaną pracę. Mnie się trzymały szaleństwa.
Zarzuciła treningi koszykarskie, żeby urodzić dzieci. Zawsze marzyła o dużej rodzinie. Lubiła być w ciąży, siedzieć z synami w domu. Do czasu. Po dwóch latach miała dość. Powiedziała mężowi: „Bierzemy niańkę, żłobek, przedszkole, cokolwiek, ja wracam do pracy”.
Całe życie interesowała się historią sztuki, ale tata upierał się, że musi mieć konkretny zawód. Więc na AGH skończyła obróbkę materiałową i ceramikę. Po powrocie z urlopu macierzyńskiego rzuciła dobrze płatną pracę w biurze projektów i zatrudniła się w szkole. Postanowiła realizować swoją młodzieńczą pasję. Przez 20 lat uczyła plastyki i techniki, a później jeszcze fizyki.
Odeszła w 2005 r. Ale to nie była taka prawdziwa emerytura, choć po tylu latach przy tablicy mogła być. Założyła stowarzyszenie i zorganizowała Chrześcijańską Szkołę Podstawową.
– Sama jestem protestantką i to miała być szkoła ekumeniczna – tłumaczy. – Ale dziś więcej jest w niej uczniów katolickich. Stoi na bardzo wysokim poziomie – dodaje.
Dopiero w połowie 2012 r. na dobre zrezygnowała z pracy zawodowej. Szwankowało jej zdrowie, postanowiła o siebie zadbać: lekarz, dietetyk, gimnastyka.
Nie usiedziała długo w domu.
Jakoś w 2013 r. przeczytała w gazecie o stowarzyszeniu Pracownia Obywatel. To był ostatni dzień składania wniosków. I ostatni dzień jej nicnierobienia, błogiego lenistwa.
– Chodziło o taki cykl szkoleń dla ludzi, których ciągle coś wierci, których nogi swędzą – mówi ze śmiechem. – Ostatnim etapem tego projektu była wizyta we Wrocławiu. Tam mieli radę seniorów, centrum seniora. Pomyślałam, że w Krakowie też by się przydały takie instytucje.
W 2014 r. współtworzyła pierwsze krakowskie Centrum Aktywności Seniora. CAS organizuje różnego rodzaju warsztaty, kursy, spotkania przy herbatce, cykle wykładów. Są też dyżury, na które można przyjść, by uzyskać profesjonalną poradę albo po prostu porozmawiać.
– Jesteśmy takim buforem między ludźmi a urzędnikami – tłumaczy pani Janina. – Bo czasami ktoś rzeczywiście ma jakąś sprawę. A czasem jest jakiś smuteczek i wystarczy go wysłuchać.
Chór GospelSenior
W pewnym momencie okazało się też, że seniorzy bardzo chcieliby śpiewać. Pieniędzy nie było, ale pani Janina to specjalistka od rzeczy niemożliwych, więc spokojnie, znalazły się. Ona sama od dawna była zakochana w muzyce gospel. Zakonnicę w przebraniu mogłaby oglądać w kółko. Podoba jej się ta energia, spontaniczna, niczym nieskrępowana radość, rytm, ruch, wszystko.
– Ja wcześniej nie śpiewałam publicznie, choć zawsze bardzo lubiłam – opowiada o swoich początkach. – Mam dobry słuch, wyczuję każdy fałsz. No i pewnego dnia koleżanka wyciągnęła mnie na warsztaty 7xGospel dla seniorów. Jak już poszłam, to wsiąknęłam na dobre. Po dwóch dniach mieliśmy występ na scenie, było jakieś osiem osób, które chciały się wygłupiać.
Wtedy też zauważyła, że w Krakowie jest duże zapotrzebowanie na koncerty gospel. Chórów co prawda jest całkiem sporo, głównie studenckich. Ale ludzie pracują, nie mają czasu. A jedyną grupą, która zawsze jest gotowa występować, są seniorzy. Kiedy więc okazało się, że jej podopieczni chcieliby muzykować, założyła Chór GospelSenior. Znalazła odpowiedni program unijny, napisała projekt. No i jest.
– To fantastyczna sprawa dla tych, którzy nie lubią tradycyjnych ćwiczeń, a chcieliby się poruszać, tak jak ja – tłumaczy. – Śpiewanie dotlenia. Angażuje całe ciało, bo wymaga odpowiedniej postawy, znalezienia środka ciężkości, by przepona prawidłowo pracowała. Dlatego każdą próbę rozpoczynamy od rozgrzewki: wymachy ramion, energiczne skręty tułowia, mięśnie muszą być rozluźnione. Ćwiczymy tak 15 minut. Później opukujemy głowę, policzki, by uruchomić zatoki. Dopiero na samym końcu rozgrzewamy aparat głosowy.
Próba trwa dwie godziny. Śpiewaniu towarzyszy klaskanie, kołysanie, gibanie, przestępowanie z nogi na nogę, każdy wyraża ekspresję w taki sposób, na jaki ma ochotę. Na tym właśnie polega gospel.
Pani Janina zauważyła, że największe problemy seniorzy mają z językiem angielskim, emisją głosu i rytmizacją (u starszych osób to normalne, koordynacja ruchowa siada). Wystarała się zatem o pieniądze na dodatkowe zajęcia: kurs językowy i ćwiczenia taneczne. Mózg wolniej się starzeje, gdy robi rzeczy nowe, nieznane wcześniej.
Dziś do chóru należy ok. 40 osób, w tym 8 panów! Co dla pani Janiny jest powodem do dumy, bo zaczynali od… jednego jedynego rodzynka. Koncertują najczęściej ze wszystkich krakowskich chórów.
– Niezbyt mi się podoba taki obraz seniora: panie w ciemnych spódnicach i białych bluzkach, kołyszące się w jednym rytmie, oj dana, dana, te przyśpiewki rodem z lat 50. – mówi pani Janina. – To jest dobre do skansenu. Jeśli chcemy nawiązać dialog międzypokoleniowy, ten wizerunek musi być nowocześniejszy. Wiele osób, które oglądają nasze występy, mówi, że chciałoby się tak zestarzeć.
Siebie samego dać
Pracy w CAS jest tyle, że pani Janina często siedzi przy komputerze nocami.
– Jak sobie coś rozłożę na tydzień, to będę w tym dłubać i dłubać – mówi. – Zawsze wszystko zostawiam na ostatnią chwilę. Najlepiej działam, gdy mam nóż na gardle. Mój mózg pracuje wtedy najbardziej intensywnie. Potrafię siedzieć całą noc z butelką coli i pracować.
Tylko wtedy pije colę, wie, że to trucizna, w końcu jest chemikiem.
Jej tydzień wygląda tak: w poniedziałek dyżury dla seniorów w urzędzie miasta, po południu klub dyskusyjny, we wtorek próba chóru, w środę (pierwszą i trzecią w miesiącu) wydawanie jedzenia w banku żywności, w czwartek dyżury dla seniorów, spotkania z koordynatorami CAS, w piątek wizyty u lekarzy, w sobotę warsztaty, koncerty, niedziela – dla rodziny.
Ma silne poczucie obowiązku, więc jeśli już się do czegoś zobowiąże, to nie ma, że się nie da. Musi być zrobione.
– Wiele osób na emeryturze mówi: mnie się nie chce, ja się już napracowałam, teraz jest czas odpoczynku, mam wnuki, chcę pobyć sama dla siebie – zauważa. – To tylko wymówki. Jak się człowiek dobrze zorganizuje, to na wszystko znajdzie czas.
To nie tak, że pani Janina nie potrafi usiedzieć na miejscu (choć mam wątpliwości). Bo potrafi (ona tak twierdzi). I nawet lubi tak się zawiesić, zasiedzieć, zapatrzeć w jeden punkt. Pooglądać głupkowate programy. Wyluzować. Pospać.
– Moja naturalna pora budzenia, tak bez budzika, to 9.30, a gdyby nie pęcherz, to pewnie spałabym jeszcze dłużej. – Śmieje się. – Czasem sama sobie zadaję pytanie: po co mi to wszystko? Jak mnie ktoś wkurzy albo jak mam gorszy dzień. Ale później, kiedy widzę, ilu osobom można pomóc, od razu wraca mi chęć do działania. Jest chyba tak, że ja po prostu lubię wyzwania. Gdy ktoś do mnie dzwoni z problemem, mogłabym go zbyć, odesłać gdzie indziej. A mnie od razu w głowie otwierają się wszystkie szufladki i już podaję całą listę numerów: do kogo zadzwonić, gdzie pójść, jak coś załatwić. Bo w końcu, jak śpiewa Stanisław Sojka: „Życie nie tylko po to jest, by brać, życie nie po to, by bezczynnie trwać, lecz aby żyć, siebie samego trzeba dać”.
I ona tak robi.