Koledzy zazdrościli, że jestem jak Kmicic
Rozmowa z Bohdanem Andrzejewskim, mistrzem świata w szpadzie
Szermierka to dość oryginalna, może nawet elitarna dyscyplina sportu. Jak to się stało, że zaczął ją pan trenować?
Tak się złożyło, że mój brat uprawiał wcześniej szermierkę, więc sama dyscyplina nie była mi obca. Ale nie mogę powiedzieć, że od dziecka chciałem być szermierzem. Chciałem natomiast uprawiać jakiś sport – tylko że jak większość chłopców w latach pięćdziesiątych marzyłem o piłce nożnej albo kolarstwie. W roku 1955 postanowiliśmy z dwoma kolegami zapisać się do jakiejś sekcji. Mieszkałem już wtedy w Warszawie – bo urodziłem się w Kielcach – i chodziłem do szóstej klasy. Ale grupy futbolowe i koszykówki, która także nam się podobała, były bardzo oblegane. Przewędrowaliśmy kluby od Pragi po Śródmieście i nigdzie nie znaleźliśmy wolnych miejsc. W końcu trafiliśmy na Legię, już nieco zniechęceni. A tam na korytarzu spotkał nas miły pan i zapytał, czego szukamy. Wysłuchał nas grzecznie i mówi: „A może szermierka?”. Okazało się, że to kapitan Jerzy Buczak, świetny trener, przedwojenny szermierz. Wtedy jeszcze o tym nie wiedzieliśmy, po prostu ujęła nas jego życzliwość i energia. Pomaszerowaliśmy do sekretariatu zabrać formularze potrzebne do wypełnienia – i zaczęliśmy się uczyć szermierki.
Koledzy się dziwili, kiedy mówił pan, że uczy się posługiwać szpadą i floretem?
Zazdrościli! Każdy wtedy czytał Trylogię Sienkiewicza, niedługo potem zaczęto kręcić jej ekranizacje. Szabla, Kmicic, pan Wołodyjowski – to było coś! Co prawda uczyłem się wymachiwać szpadą, a nie bliższą Polakowi szablą, ale w sumie różnica, nawet w samej nazwie, jest niewielka. Poza tym w przypadku szpady ogromnie nam pomagali w popularności trzej muszkieterowie. Wielu chłopaków walczyło wtedy na podwórkach na patyki.
Pan też walczył?
Naturalnie, ale jako dzieciak nie myślałem, że coś więcej może z tego wyniknąć. Ot, bawiliśmy się chwilę w muszkieterów czy Kmicica, a potem biegliśmy za czymś innym. Chyba za piłką.
Często wspomina pan Kmicica. To pana ulubiona postać z Trylogii?
Czy ja wiem… Wołodyjowski jednak na szable był lepszy. Przyznam się pani po cichu: czytałem niedawno Trylogię i to już nie to samo co w młodych latach. Nie ma tych emocji, pewna naiwność irytuje. Trylogię powinni czytać młodzi ludzie, żądni przygód, nawet jakiegoś romansu. Wtedy najlepiej się ją odbiera.
A pan kiedy przeczytał Trylogię po raz pierwszy?
O, dokładnie pamiętam, jak to było. To była czwarta klasa podstawówki, czytaliśmy na lekcjach, bo nie każdy miał wtedy wydanie książkowe w domu. Siedzieliśmy w trzecim rzędzie ławek i jeden głośno czytał, a reszta słuchała z wypiekami na twarzy. Nie mogliśmy się doczekać, jak się skończy jakaś przygoda albo potyczka.
Kiedy stawał pan już w zawodach szermierczych, kontekst historyczny był dla pana ważny? Uprawiał pan sport wyjątkowy, zwłaszcza dla Polaka. Czuł się pan trochę jak na polu bitwy? Czuł pan dumę?
Oczywiście, bo to było pole bitwy. I wygrywaliśmy! Kiedy po wygranym pojedynku na mistrzostwach podnosiliśmy do góry ręce ze szpadą czy floretem, rozpierała nas duma.
Czym się różni szermierka sportowa od tej tradycyjnej?
Szermierka bojowa była popularna w wielu armiach do momentu, gdy rozpowszechnił się proch. Potem broń biała ustępowała sukcesywnie broni palnej, ale jeszcze długo to właśnie od umiejętności szermierczych w bezpośrednim starciu podczas bitwy zależało to, czy się przeżyje. Potem szpada i szabla stawały się z wolna bronią paradną i honorową. W niektórych krajach do dziś ważny urzędnik, na przykład w ministerstwie, dostaje nie tekę, ale paradną szpadę. Szpada to symbol honorowego rozstrzygnięcia sporu. Proszę pomyśleć: pojedynek na pistolety – cóż to za romantyzm? Chwila i po wszystkim, może nawet po młodym życiu. A pojedynek na szable czy szpady był piękny, emocjonujący, pozwalał dać upust negatywnym uczuciom. No i nie musiał kończyć się śmiercią – zwykle satysfakcję przynosiło lekkie zranienie przeciwnika – to były tak zwane starcia do pierwszej krwi.
W szermierce sportowej na szczęście nie ma krwi.
Nie ma. Mówiąc w największym skrócie: zastępuje ją dotknięcie, które w warunkach bojowych skutkowałoby raną. Zasady są ściśle określone, ułożone tak, by nie naruszyć niczyjej godności. Oczywiście chodzi tu także o bezpieczeństwo walczących. Regulamin określa nawet, jak należy się zachować: zawodnik wchodzący na planszę musi przywitać się z przeciwnikiem, z sędziami i publicznością, zakłada maskę i czeka na komendę sędziego.
Sport odsłonił przed panem kawał świata. Wyjechać w tamtych czasach do tak egzotycznych miejsc – w roku 1964 do Tokio, w ’68 do Meksyku – to musiała być nie lada przygoda. Mieli państwo okazję pozwiedzać miasta czy nie było takiej sposobności?
Układało się różnie, bo czasem przyjeżdżało się na olimpiadę, na przykład na dzień przed startem. Ale w naszej drużynie akurat wszyscy byli ciekawi świata i choć najważniejszy był sam występ, to zawsze chętnie wybieraliśmy się poza wioski olimpijskie, o ile nadarzyła się ku temu sposobność. Organizatorzy igrzysk chcą zwykle pokazać zawodnikom swój kraj, problem był w tym, jak długo ekipa będzie mogła zostać, bo przecież każdy dzień po występie to dodatkowe koszty. Ale coś zawsze zdążyło się zobaczyć. W Japonii byliśmy w pałacu cesarskim, oglądaliśmy pokaz kendo, ale największe wrażenie zrobiło na mnie samo Tokio. Proszę pamiętać, że to był rok ’64, a tu miasto gigant, pełne wieżowców i neonów, tłumy ludzi – to wszystko sprawiało wrażenie, jakbyśmy brali udział w filmie science fiction. Mam niezwykle żywe wspomnienia z tego czasu.
A jak pan wspomina Meksyk, w którym stanęliście na olimpijskim podium?
To była mordercza walka. Każda drużyna była świetna, poziom w naszej grupie był tak wyrównany, że nie było innej możliwości, jak w każdym meczu dawać z siebie wszystko. To był kolosalny wysiłek całego zespołu, po odbytych starciach przewracaliśmy się ze zmęczenia. Zdobyty w potyczce z Niemcami brąz był na wagę złota. Natomiast same igrzyska odbywały się w dość przykrych okolicznościach. Jeszcze przed ich otwarciem doszło do zamieszek i starcia sił rządowych z osobami protestującymi przeciwko organizowaniu tak kosztownej imprezy przez kraj, w którym tysiące ludzi żyły w ubóstwie. Zginęły wówczas dziesiątki ludzi [śmierć w zamieszkach na placu Tlatelolco poniosło, według różnych szacunków, od dwustu do trzystu osób – przyp. red. Byliśmy wszędzie wożeni autokarami, konwojowani przez wojsko, nie do końca nawet wiedzieliśmy, co się dzieje. Na szczęście pozwiedzaliśmy trochę – w tym niesamowite azteckie piramidy – rok wcześniej, podczas tygodnia przedolimpijskiego.
Igrzyska w Monachium w roku 1972 też pewnie były specyficzne: niby u sąsiadów, ale po drugiej stronie żelaznej kurtyny. Czy odczuliście kiedykolwiek różnicę w traktowaniu sportowców z Europy Wschodniej?
Nigdy. To właśnie jest piękne w idei olimpijskiej – wszyscy są po prostu zawodnikami, sportowcami. Nie ma wojny między nami – jest sportowa rywalizacja. W świecie antycznym na ten czas zatrzymywały się wszelkie działania wojenne – obecnie może nie postępujemy aż tak szlachetnie, ale wciąż czas olimpiady jest szczególny. Także dlatego uczestnictwo w igrzyskach olimpijskich jest marzeniem każdego sportowca – poczuć ich atmosferę to coś, co zostaje w człowieku na zawsze, do późnych lat.
Zachował pan na pamiątkę którąś ze szpad lub floretów, których używał pan w zwycięskich pojedynkach?
Niestety, one się po prostu zużyły, a te, które mam, ocalały raczej przypadkiem. Bo szpady i florety zużywają się jak każdy inny sprzęt sportowy: klingi się łamią, rączki pękają, kosze się psują. Ale mam jedną szczególną szpadę – podarunek od markiza Eugeniusza Kucharskiego z Francji, który był w pewnym stopniu naszym sponsorem. Jest na niej wyryty napis „AD PATRIAE GLORIAM (‘na chwałę Ojczyzny’), Tokio 1964” oraz nazwisko darczyńcy i obdarowanego.
A szpada, którą wywalczył pan olimpijski medal – nie wisi u pana na ścianie?
Sam się temu trochę dziwię, ale w ogóle nie myśleliśmy wtedy, żeby te szpady zachować. A może trzeba było…
Spotykacie się w gronie olimpijczyków?
Owszem, Polski Komitet Olimpijski organizuje pikniki olimpijskie, co roku w innym mieście, żeby wszyscy mieli równe szanse przyjechać któregoś lata. Są tam wspominki, ale jest też na przykład propagowanie zdrowego trybu życia.
Pana chyba nie trzeba do niego namawiać – po zakończeniu kariery fechmistrza zajął się pan pięciobojem.
To wspaniałe połączenie najpiękniejszych dyscyplin sportowych: jeździectwa, biegu, pływania, szermierki i strzelania. Według Pierre’a de Coubertina pięciobój nowoczesny rozwija wszechstronność w zawodniku. Wszystkie te sporty są mi bardzo bliskie, ale w pięcioboju udzielałem się jako trener szermierki.
Jaką aktywność fizyczną uprawia pan dziś najczęściej?
Głównie spacery albo jazdę na rowerze, bo pozwalają mi przebywać w gronie rodziny, którą jako sportowiec tak często opuszczałem. Zawsze chyba mieliśmy w sobie włóczęgowską żyłkę – żona bardzo pilnowała, żeby nasza córka, gdy była mała, zażyła codziennie dawki świeżego powietrza – toteż odkąd pamiętam, w każdej wolnej chwili wyruszaliśmy na rodzinny spacer. Najpierw z dziecięcym wózkiem, potem z córeczką na barana, przed kilku laty z córką i wnuczką. Teraz młode pokolenie już się niestety buntuje przeciw chodzeniu z dziadkami na spacery, więc urządzamy je sobie sami – z żoną i psem. Minimum pół godzinki, najchętniej dłużej. Po dwóch godzinach buntuje się pies, ale jego wtedy bierze się pod pachę. Dla chcącego nic trudnego.