Karate – sztuka i perfekcja
Rozmowa z Andrzejem Drewniakiem
W dzieciństwie próbował pan zostać bokserem?
Tak. Zaczęło się od opowieści kolegów ze szkoły. Chodziłem bodajże do czwartej klasy i koledzy opowiadali, jaki to boks jest wspaniały. Zapisałem się do sekcji, bardzo dobrze mi szło na początku, wszystkich biłem. Aż w końcu jeden ostro mi dołożył. To było u nas, w Krakowie, w klubie Wisła.
Zniechęcił się pan?
Ależ nie. Wyrzucono mnie! Podczas walki nie mogłem nic zrobić swojemu przeciwnikowi, więc ugryzłem go w nogę! Ktoś chwycił mnie za koszulkę, zabrano mi rękawice i wyrzucono mnie z klubu. Ale naprzeciwko była sekcja judo. Pomyślałem: „Ja wam pokażę! Ja wam jeszcze pokażę!”. I zapisałem się na judo. Okazało się, że fantastycznie trafiłem, bo tam były elementy pewnej filozofii, medytacji, generalnie system wartości, który mi odpowiadał. Spodobało mi się i przez 12 kolejnych lat trenowałem judo.
Zdobyłem tytuł wicemistrza Polski juniorów w 1965 r., uzyskałem czarny pas, zostałem instruktorem i zacząłem prowadzić kursy samoobrony w Wiśle. Coraz bardziej interesowałem się problemem samoobrony, a miałem też kolegę, który równolegle ćwiczył w sekcji boksu. Zaczęliśmy robić sparingi, no i znowu dostałem wycisk! Wtedy doszedłem do wniosku, że judo nie nadaje się do walki wręcz. Zanim złapałem kolegę, nieźle oberwałem. Zacząłem się rozglądać za innymi sztukami walki. Byłem wtedy w kadrze narodowej, jeździliśmy na różne zawody judo i w Monachium zobaczyłem pokaz karate.
Fot. Wojciech Jargiło/Agencja Gazeta
Spodobało się panu?
Tak. Oni wspaniale się poruszali i pięknie byli ubrani. Zupełnie kontrastowało to z judo. W judo każdy nosił inną judogę, a zawodnicy karate wszystko mieli idealne. Pasy były pięknie zawiązane – u nas każdy pas jest inny, każdy go sobie wiąże w inną stronę. A potem było tameshi-wari, czyli łamanie przedmiotów. Powiedziałem sobie: „Też chcę to robić!”. Miałem rodzinę w Stanach Zjednoczonych i poprosiłem, żeby przysłali mi książki o karate. Dostałem książki na temat Ōyamy, w których opisana była jego historia, to, jak walczył z bykami i innymi zwierzętami. Niesamowicie mnie to urzekło! Pomyślałem, że po kawałku zaczniemy tłumaczyć te książki. Byłem więc zarówno instruktorem dla innych, jak i uczniem dla samego siebie.
Marzyło się panu spotkanie z Ōyamą?
Nigdy o tym nie marzyłem, ale okazało się to możliwe. W naszej sekcji ćwiczył Jurek Wójcik, tłumacz z Uniwersytetu Jagiellońskiego. To Jurek przekładał po kawałku książki Ōyamy i to z jego pomocą napisaliśmy list do mistrza. Był wtedy bodajże 1972 r. Ōyama odpisał, że skontaktuje nas z prezydentem Europejskiej Federacji Kyokushin – był nim wówczas Loek Hollander z Holandii – żeby ten przyjechał do Polski i pomógł nam pod kątem metodyczno-szkoleniowym i organizacyjnym.
W kwietniu 1974 r., po wielu różnych przygodach, Hollander dotarł do Polski. Odbyliśmy trening w kopalni soli w Wieliczce. Zjechała się telewizja, pisano o nas w prasie. Byłem zatrudniony w klubie jako trener judo, więc chcieliśmy zorganizować też pokaz w Wiśle, na głównej hali. Nie spodobało się to któremuś z trenerów koszykarzy, bo zaplanował tam trening. Wyrzucono nas na małą salkę gimnastyczną. I pojawił się problem: ktoś puścił do prasy informację, że odbędzie się pokaz mistrza karate, że będzie łamanie przedmiotów. Przyszło ze 4 tys. osób!
Do tej małej salki?
Tak. Nie wiem, czy pomieściliby się nawet na dużej hali. Karate było wtedy owiane tajemnicą, stąd tak duże zainteresowanie. Każdy chciał zobaczyć mistrza. Najpierw miał się odbyć egzamin na odpowiednie stopnie karate, a na koniec zaplanowano pokaz. Przyjechała telewizja, ludzie zaczęli się wciskać na salę, zrobił się niesamowity tumult. Udałoby się pewnie zapanować nad tłumem, ale sekretarz Wisły się przestraszył i wezwał ZOMO. I zabawa się…
…skończyła.
Ależ nie! Wtedy dopiero zabawa się zaczęła! Doszło do bitki, bo ZOMO sięgnęło po gaz, tamci znowu rzucili kamieniami. Zupełnie niepotrzebnie! Ludzie ze strachu zaczęli uciekać, wszystkie barierki zostały wyłamane, nawet metalowe drzwi wyrwano. Część osób została poturbowana. Kompletna demolka!
Na drugi dzień wezwał mnie sekretarz. Pyta mnie, co ja najlepszego zrobiłem, więc mu mówię: „Ale panie majorze, przecież mam pana zgodę na piśmie, że dostaję dużą halę. Gdyby tak się stało, nie byłoby problemów”. Poprosił, żebym dał mu papier ze zgodą. Schowałem go i odpowiadam: „O nie, nie oddam, bo to moja jedyna obrona. Jeżeli pan wezwie mnie do sądu, to ja mam papier, że pan wyraził zgodę, a potem zmienił zdanie”. On się wściekł i mówi: „Drewniak, piszcie zwolnienie ze względu na zdrowie”. Jak pomyślałem, że miałbym wyłożyć jakieś niesamowite pieniądze na remont Wisły, stwierdziłem, że faktycznie lepiej, jeśli odejdę z klubu.
W istocie stracił pan pracę.
Zgadza się. Ale się zawziąłem i pomyślałem, że teraz poświęcę się wyłącznie karate. W międzyczasie Służba Bezpieczeństwa kilka razy wzywała mnie na plac Szczepański, musiałem odpowiadać na pytania, kto mi płaci, dlaczego zajmuję się karate itd. Raz mnie wyrzucili, drugi raz grozili pobiciem. Za trzecim razem skontaktowałem się z adwokatem. Powiedział, że nie muszę odpowiadać na żadne pytania. Jeśli mają coś przeciwko mnie, to mnie zaaresztują, a dopóki nic nie mają, nie muszę nic im mówić.
Trwał wtedy wielki boom na karate. Najpierw, w 1975 r., mistrz Loek Hollander (6. dan) przyjechał do Polski, potem ja pojechałem do Holandii na obóz. A w listopadzie odbywały się w Tokio pierwsze mistrzostwa świata w karate. Jako Polska dostaliśmy pięć biletów i bezpłatny pobyt. Zawodnicy nie chcieli mi uwierzyć, że bierzemy udział w mistrzostwach świata w Tokio. Ale kazałem im kupić garnitury, mieliśmy śliczne torby wykonane na zamówienie. Oczywiście krawaty, po kilka koszul, ładne buty. Ale i tak mi nie wierzyli.
Powiedziałem im więc, że jak wylądują w Tokio, to mają ucałować ziemię. Oni tylko: „Hi, hi, hi, i tak wiadomo, że nie będziemy całować”. Ja na to: „A jak dotrzemy do hotelu, każdy zje lewą skarpetkę”. Oni znowu w śmiech.
Wreszcie lądujemy w Tokio, pada deszcz. Wtedy nie było takich cudów, że autobus podjeżdża do samolotu. Zeszliśmy po schodkach, mówię znowu: „Chłopaki, całować ziemię!”. Oni się wahają, bo mokro i jak przyklękną, to się pobrudzą. Powtórzyłem: „Całować ziemię, boście nie wierzyli, że polecimy”. Wreszcie się mnie posłuchali, ale zaraz przybiegły stewardesy: „Co wy wyprawiacie! Ludzi straszycie! Taki spokojny lot był, a zachowujecie się, jakbyście Bogu dziękowali, że przeżyliście”. Chciano nas ukarać, wysłać na swego rodzaju kontrolę zdrowia. Powiedziałem, że jesteśmy sportowcami, zaszczepiono nas i na żadną kontrolę nie idziemy. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że wystarczy być zdecydowanym, by Japończycy ustąpili – skoro ktoś jest nieugięty, to znaczy, że ma ku temu podstawy. Później często wykorzystywałem w Japonii takie podejście.
W każdym razie dotarliśmy do hotelu. Mówię chłopakom: „No to zdejmujcie lewe skarpetki!”. Oni: „Chyba sobie trener żartuje!”. Odpowiadam: „Wcale nie żartuję. Wyście sobie ze mnie kpili, a ja mówiłem poważnie. Lewa skarpetka!”. Oni: „Przecież tak się nie da”. Wyjaśniam: „Od tego są nożyczki. Po kawałeczku i dacie radę”. Jak już połowę zjedli, mówię: „Dobra, wystarczy, amnestia. Odtąd macie mi po prostu wierzyć”.
Co się działo po powrocie z mistrzostw?
Zdobyliśmy niesamowitą sławę w Polsce. Powstał m.in. film The Strongest Karate. Był wtedy chyba 1978 r. Redaktor Hopfer prowadził Dwójkę, zaprosił nas do swojego programu i nagraliśmy na żywo dwa świetne odcinki. Niestety nie mam zapisów tamtych nagrań. Ale dałem Hopferowi dachówkę do złamania, zamiast kantem dłoni uderzył małym palcem, powstał siny wylew i on potem wszystkim pokazywał, jakiej kontuzji doznał w swoim programie.
Wtedy na czasie był film z Bruce’em Lee – Wejście smoka. To niesamowicie podgrzało atmosferę, w klubie mieliśmy z 1200 osób! Teraz jeśli jest 200–250, to się cieszymy. Nie byliśmy wówczas w stanie nad wszystkim zapanować, ale uważam, że wykonywaliśmy fantastyczną robotę. Dzisiaj mam w Krakowie 20 instruktorów na poziomie, a przed laty było zaledwie kilku uczniów, którzy uczyli innych.
Jakie były początki karate w Polsce?
Pierwsza oficjalna sekcja powstała w 1974 r. na AGH w Krakowie, równolegle powołano sekcję w Warszawie. Różniły się one odmianami karate, bo u nas był kyokushin, a w stolicy – shōtōkan. Kyokushin jest bardziej kontaktową odmianą karate, nie wolno jedynie uderzać w twarz. Shōtōkan pozwala na mniejszy kontakt, choć nie wyklucza uderzeń w twarz.
W 1980 r. powstał Polski Związek Karate. Ale pierwsze kursy karate prowadziłem jeszcze w 1975 r. w ramach Towarzystwa Krzewienia Kultury Fizycznej. We współpracy z AWF-em zorganizowaliśmy też pierwszy kurs instruktorów w Limanowej. Pomagał mi Alosza Awdiejew. Żeby zademonstrować paniom z TKKF-u, na czym polega odmiana karate kyokushin, stoczyliśmy walkę. Alosza mi przyłożył, ja jemu, podciąłem go, przewróciłem, cuda różne. Kobiety były przerażone, nie mieliśmy maty i przewracaliśmy się na twarde deski.
Wreszcie nas pytają: „Ale czemu wy się tak tłuczecie?”. Wyjaśniłem im: „My tylko pozorujemy uderzenia i krzyczymy. Nic złego nam się nie dzieje”. One myślały, że my tak na poważnie, bo się nie lubimy! Po walce objęliśmy się z Aloszą, podziękowaliśmy sobie za walkę. Wieczorem zorganizowaliśmy przyjęcie pożegnalne, czyli sayonara. Alosza grał na gitarze i pianinie, pięknie śpiewał, oczarował wszystkie panie doktor z AWF-u. Dopiero wtedy przyznały:
„Rzeczywiście, to karate jest wyśmienite. Jacy wspaniali ludzie!”. Mocno nas poparły.
Czuje się pan ojcem karate w Polsce? Bo tak pana ludzie nazywają.
Trochę się czuję, poświęciłem temu prawie 50 lat. Zawsze starałem się mieć pozytywne podejście, na zasadzie: spróbujmy, może się uda.
Czyli jest pan z natury optymistą.
Tak. Bo są ludzie, który mówią: „Nie ma co zaczynać, nie da się, to niemożliwe”. Ja ripostuję: „Spróbujmy. Może się uda!”. Gdy w 1985 r. powiedziałem, że jadę do Holandii, w tajemnicy pojechałem do Japonii. Dostałem się na stypendium mistrza Ōyamy.
Jak wygląda takie szkolenie?
Trafiłem do szkoły zamkniętej, trochę jakby dla mnichów. Na wstępie wszystkim ścięto włosy. Mówiąc szczerze, to nie taki zły pomysł, inaczej niesamowicie byśmy się pocili. Mieszkaliśmy w Wakajishi Ryo, czyli Szkole Lwów. Ściany były ze sklejki, okna nieuszczelnione, więc jak na dworze było gorąco, to i w środku gorąco. Jak zimno – tak samo zimno wewnątrz.
Szkoła przetrwania.
Zdecydowanie, prawdziwa szkoła przetrwania. Na jednej sali spało nas czternaścioro, a łóżek nie było.
Spaliście na podłodze?
Tak, ale na futonach, to rodzaj materaca. Jak było zimno, mieliśmy jeszcze kołdrę, a latem wystarczyło przykryć się kawałkiem prześcieradła. W największe upały polewaliśmy prześcieradła wodą, żeby łatwiej było zasnąć. W Tokio jest gorąco od czerwca do września. Kiedy przychodziłem na trening i zakładałem kimono, od razu się ze mnie lało. Temperatura wynosiła 35–38 stopni, do tego Japończycy zamykali okna, żeby zwiększyć stężenie dwutlenku węgla i zrobić nam ostry trening. Rozgrzewka nie była potrzebna, bo w pięć minut człowiek robił się mokry. Dwutlenek węgla drażnił płuca, tętno przyspieszało. A treningi trwały dwie godziny! Po godzinie była przerwa na rozluźnienie i odpoczynek. Można było napić się wody, ale niedużo! Druga część treningu obejmowała ćwiczenia perfekcji, czyli kata. Dopiero ostatnie pół godziny to była walka.
Takie treningi mieliśmy dwa razy dziennie, więc na początku wyglądałem jak panda. Podbite oczy, wszędzie sińce, cały poobijany. Nie radziłem sobie z obroną, a oni wszyscy fantastycznie szybko kopali. Mieli nade mną ogromną przewagę. Ja dopiero powolutku się wszystkiego uczyłem. Postawiłem sobie jeden cel: nie dam się więcej trafić! Jak wychodziłem na walkę, trzymałem ręce na wysokości głowy. Oczywiście dostawałem ciosy na tułów, na zasadzie: dobra, jakoś to przeżyję. Ale w głowę uderzać się już nie dawałem. Miałem wspaniałego nauczyciela, który potem został mistrzem świata – Shōkei Matsui. Wielokrotnie próbował mnie trafić, a ja stale mu to uniemożliwiałem. Ćwiczył z nami na każdym treningu, bo był głównym prowadzącym, Ōyama przychodził tylko na najważniejsze treningi.
Byli tam tylko Japończycy czy również osoby z innych krajów?
Kilka osób przyleciało z Australii, także z Francji i Danii. Wszyscy ci ludzie zostali potem mistrzami.
Ile czasu trenował pan w Japonii?
Początkowo miałem zostać na trzy miesiące. Ale mistrz mnie spytał: „Ile razy dziennie chcesz ćwiczyć?”. Był ze mną Węgier, z którym konkurowałem, bardzo dobry karateka. On powiedział: „Raz dziennie”. Pomyślałem sobie: „A to ci pokażę!”. Odpowiedziałem mistrzowi: „Chcę ćwiczyć dwa razy dziennie”. I to było najgłupsze, co mogłem zrobić! Myślałem sobie: „Wytrzymam pięć dni, potem sobie odpocznę”. Nie miałem pojęcia, że oni ćwiczą też w soboty i niedziele! W sobotę pogonili mnie na trening rano, po południu to samo. Pocieszyli mnie: „Jak będziesz posłuszny, to w niedzielę odpuścimy ci wieczorny trening”. Miałem skurcze mięśni po nocach, skurcze podudzi, łydek, a mięśnie piersiowe same mi chodziły! Wszystko mnie bolało, nawet powieki. A najgorzej było z jedzeniem. Potrzebowałem mięsa i mleka, ale nic z tego!
Co musiał pan jeść?
Ciągle był ryż! Asagohan to jest poranny ryż, hirugohan – ryż na obiad, a yorugohan – wieczorny ryż. Rano dorzucano jeszcze jajko, zgniecione i rozlane na zimnym ryżu. Na sam widok miałem ochotę biec do toalety wymiotować. Nie mogłem tego jeść, szybko straciłem z 10 kg. Ryż, który mamy w Polsce, jest pachnący, a tam był najtańszy, śmierdzący. Każdy z nas miał dyżury: sprzątanie, wożenie ubrań do pralni, ale i gotowanie. I tak w kółko. Miałem dość ryżu, bo on był podstawą wszystkich potraw.
Czy coś oprócz jajka było podawane wraz z ryżem?
Tak, dostawaliśmy np. zasolony ogon ryby. Nie dało się tego pogryźć, zwłaszcza jeśli ktoś miał słabe zęby. Z kolei wieczorem do ryżu dorzucano zielone wodorosty. O dwunastej w nocy czułem taki głód, że byłem w stanie zjeść choćby muchę. Czasami zakradałem się do kuchni. Szedłem niby do toalety, ale po kryjomu wyjadałem z garnka ryż. Miałem też odrobinę kawy, z cukru robiłem kulkę i dopiero po tym mogłem zasnąć. Ale zdarzało się, że na drugi dzień mówiono: „Ktoś ręką w ryżu grzebał!”. Gdzie ja w nocy po omacku będę szukał łyżki, prawda? W miarę możliwości starałem się jednak wszystko wygładzić.
A jakie wrażenie robił sam mistrz Ōyama?
To był ciepły, fantastyczny człowiek. Bardzo otwarty i bardzo wyrozumiały, a zarazem – na treningach – twardy i zdecydowany. Przed rozpoczęciem treningu przemawiał do nas, choć nie rozumieliśmy go przecież. Nie ma szansy, żeby po 2–3 miesiącach zrozumieć Japończyka. Mówił pięknym barytonem, dźwięk jego głosu był fantastyczny. Czuliśmy się silniejsi, lepsi, utwierdzało to nas w przekonaniu, że możemy, że potrafimy. Coś boli? Trudno, niech boli. Stopy odparzone? Trudno. A myśmy ćwiczyli na deskach. Gdy one złapały trochę wody, było strasznie – skóra się odparzała, schodziła ze stóp. Stopy wiązałem bandażami, bo tenisówek nie wolno było nosić.
Co ciekawe, Ōyama żył na pograniczu kultur chińskiej, koreańskiej i japońskiej. Był naturalizowanym Japończykiem pochodzenia koreańskiego. Czytał chińskie teksty, niesamowicie podobały mu się Stany Zjednoczone. Kyokushin karate stworzył praktycznie od zera. Wygrał pierwsze mistrzostwa Japonii, a następnie powiedział sobie: „Co z tego, że wygrałem, skoro nie znam potencjału karate, skoro nie wiem, do czego może się przydać?”. To wtedy zaczął walczyć ze zwierzętami, z japońskimi bykami. Podjął się też walki z bykiem brazylijskim, ale był bez szans. Bez szans! Brazylijski byk dosłownie rozerwał mu rękę. Ōyama doszedł do wniosku, że z japońskimi, niezbyt dużymi bykami może powalczyć, bo jest w stanie je przewrócić, ale nie z większymi.
Mistrz Masutatsu Ōyama
Już za życia nazywano go Ostatnim Samurajem, a jego sukcesów w karate nie udało się powtórzyć żadnemu ze współczesnych zawodników. Ōyama miał najwyższy stopień mistrzowski – 10. dan.
Urodził się 27 lipca 1923 r. w arystokratycznej rodzinie. Podczas nauki w szkole podstawowej w Seulu zaczął się uczyć chińskiego kempo (zdobył 2. dan). Po przeprowadzce do Japonii zaczął treningi karate u legendy tej sztuki – Gichina Funakoshiego, który jako pierwszy w historii zdobył 10. dan.
Po trudnych życiowych przejściach (m.in. pobycie w więzieniu) oddał się długiej medytacji w górach Chiba i stworzył nowy styl karate – kyokushin. Poświęcił się także promowaniu karate na całym świecie, zakładając szkoły. Walczył z każdym, kto rzucił mu wyzwanie. Zasłynął też m.in. z odbycia 300 pojedynków w 3 dni. Zmarł na raka płuca 26 kwietnia 1994 r.
Jak często uczniowie widywali mistrza?
Poza trzema treningami dla czarnych pasów mistrz spotykał się z nami w każdy piątek. Jedliśmy kolację przy jednym stole. Miał mnóstwo wyjazdów, dużo różnych spraw, ale w piątek zawsze poświęcał nam czas. Najpierw był trening, potem wspólna kolacja. Rozmawialiśmy o wielu rzeczach. Ōyama zwracał się do nas po angielsku, na takim poziomie, który był dla wszystkich zrozumiały, ale w trakcie oficjalnych wystąpień przemawiał wyłącznie po japońsku.
Zawsze dążył do perfekcji, więc był również niebywale punktualny. Pamiętam, że wybraliśmy się kiedyś na wycieczkę, rozeszliśmy się każdy w swoją stronę i na koniec mieliśmy się spotkać w umówionym miejscu o siódmej wieczorem. Przyszedłem dziesięć po siódmej, a tam nikogo nie ma! Nie wiedziałem, gdzie jestem, nie miałem pieniędzy. Co tu robić? Jakimś cudem dotarłem do akademika, ale okazało się, że jest już zamknięty. Bo godzina jedenasta wieczorem – zamknięte i koniec. Musiałem wejść po piorunochronie i przez okienko. Dobrze, że pomyśleli o mnie i zostawili to okienko otwarte. Ręce całe miałem zakrwawione. Następnego dnia mistrz pyta: „Co wyście robili, że ślady butów są na ścianie?”. Nie przyszło mu do głowy, że ktoś mógł wchodzić po ścianie. Na szczęście nikt mnie nie wydał. Powiedzieli tylko: „Ktoś się wygłupiał”. Kazano nam zmyć ślady i pomalować ścianę.
Ale najwyżej Ōyama cenił ducha walki, czyli nieustępliwość, niezrażanie się porażkami. Budował nas w ten sposób: „Wy jesteście młode lwy i musicie się jeszcze wiele nauczyć. To, że dzisiaj przegrywacie, znaczy, że jutro będziecie wygrywać. Nie da się zbudować czegoś wielkiego bez klęski, bez porażek”. Tak samo było z łamaniem przedmiotów. Gdy trudno było nam złamać zwykłą deskę, mówił: „Kiedyś będziecie łamać otoczaki, kamienie”. Aż przyszedł czas, gdy dano nam kij bejsbolowy do złamania. Ja mówię: „Prędzej nogę sobie złamię”. „To sobie złamiesz” – tyle usłyszałem. Wzmacniano w nas przekonanie, że nic nam nie będzie. Podkładaliśmy sobie ten kij pod kolana albo opieraliśmy o drzewo. Trzeba się było rozpędzić i z całej siły kopnąć. Gdy wreszcie się udało, mówili: „To teraz dwa”. Ja na to: „Czy wyście zwariowali? Ja po tym jednym przez tydzień na piętach chodziłem, bo na palcach nie mogłem z bólu”. Ale potem się okazało, że można i dwa kije złamać. Przymusili mnie do tego w jakiejś sytuacji: „Mistrz patrzy, musisz to zrobić”. Skoro muszę, to trudno. I złamałem je!
Opowiem jeszcze inną historię, już z okresu po powrocie do Polski. Organizowaliśmy mistrzostwa Europy w Warszawie. Poproszono mnie: „Proszę zareklamować mistrzostwa w ten sposób, że powie pan kilka zdań swojego tekstu i będzie pan szedł zdecydowanym krokiem, kolega oprze dwa sklejone taśmą kije bejsbolowe o drzewo, a pan je złamie. Jeśli nie pomyli się pan w tekście, to damy znak, żeby podejść i złamać”. Nastawiłem się. Co miałem powiedzieć, powiedziałem. Biorę rozpęd, kopię w kije, udało się, więc myślę sobie: „No, wszystko w porządku!”. A oni do mnie: „Mógłby pan to powtórzyć? Bo źle się nagrało. Nieostro”. Mówię: „Panowie, strasznie bym chciał, ale to niemożliwe. To po prostu niemożliwe”. Poszedłem do samochodu, przebrałem się i odjechałem. Nie mieli wyjścia i puścili tylko moją wypowiedź.
Czy dzisiaj też pan ćwiczy karate?
Tak, nadal w Krakowie prowadzę sekcję. Mam medalistów mistrzostw Europy, mistrzynię świata w kata. To jest grupa 200 osób. Żona prowadzi dzieci, jest ich setka. Są także grupy pośrednie, ja zajmuję się grupą zaawansowaną – trzy razy w tygodniu po dwie grupy. Chciałbym więcej, ale pełnię funkcje wiceprezesa związku oraz trenera kadry narodowej i jedną nogą najczęściej jestem w Warszawie lub na zgrupowaniach.
Jak wygląda nauka karate?
Karate nie do końca jest sportem. Karate jest sztuką walki, ma silną podbudowę filozoficzną. W związku z tym młodzi ludzie uczą się na początku techniki: jak zaciskać pięść, jak wykonywać kopnięcia wysokie itd. Potem uczą się kata, czyli ćwiczeń obowiązkowych, takich jak w przypadku łyżwiarstwa. Dopiero po ich opanowaniu proponujemy zawody sportowe, żeby uczniowie mogli się porównywać z innymi. No i jest praca na sprzęcie, czyli na workach, gruszkach, skakance – wszystko, co wiąże się z doskonaleniem techniki i taktyki walki. Aby wzmacniać ducha walki, uczymy medytacji i innych ćwiczeń, które wyzwalają poczucie obowiązku, nierozerwalności treningu z ideą karate. Bo w Japonii karate ma status sztuki, czegoś, co robi się przez całe życie. Ludzie ćwiczą karate w różnych celach: jedni jako zawodnicy, drudzy jako trenerzy, inni – wyłącznie dla siebie, rekreacyjnie lub na potrzeby samoobrony.
Czy również seniorzy ćwiczą w państwa sekcji?
Są grupy dla osób powyżej 30. roku życia, ale mamy też osoby w wieku 70 lat. Wtedy w mniejszym stopniu ćwiczy się samą walkę, bo to mogłoby być nieco ryzykowne. Seniorzy ćwiczą sporo kata, medytują, ćwiczą łamanie przedmiotów itd. To wszystko inspiruje ich do poznawania sztuki Japonii albo w ogóle sztuki ludzi Wschodu, ich filozofii i języka. W karate obowiązuje na całym świecie nomenklatura japońska. Głównym celem karate i innych sztuk walki jest perfekcja. A perfekcja i sztuka to jest to samo. Japończycy wierzą, że człowiek, który wykonuje coś perfekcyjnie, zasługuje na wszystko.
Ja także uważam, że karate jest bardzo barwne i daje w walce szeroki wachlarz możliwości, od lekkiego kontaktu do bardzo mocnego. Ktoś mi kiedyś powiedział: „Szkoda, że wyrzucili cię z sekcji boksu. Może tam byś coś osiągnął”. Ja na to: „Ale dzięki temu podwójne studia skończyłem”. Bo i AGH, i AWF ukończyłem. Naprawdę nie mam czego żałować.
Ōyamę zaprosiłem też do Polski. To było jeszcze w trakcie mojego pobytu w Japonii. Chciałem zostać tam przez trzy lata, ale w Polsce wymyślili, że zorganizują mistrzostwa Europy, zaproszą Ōyamę, a ja zostanę szefem komitetu organizacyjnego. Wściekłem się, bo było mi już dobrze w Japonii. Okopałem się, miałem i mięso, i mleko. Nauczyłem się nawet języka, Japończycy zapraszali mnie do siebie. Gdy ktoś pozna japoński, jest chętnie zapraszany, bo jeśli mówi się tylko po angielsku, to Japończycy się boją. Korzystałem z tych zaproszeń, bo jestem towarzyski, staram się znaleźć nić porozumienia z ludźmi, zaprzyjaźnić się.
Czy ostatecznie mistrz Ōyama dotarł na mistrzostwa do Polski?
Rzeczywiście w 1987 r. zorganizowano mistrzostwa Europy w katowickim Spodku. Przyszło 10 tys. osób. Hala była wypełniona po brzegi, wszyscy chcieli zobaczyć mistrza. A Ōyama… zachorował. Wszystko było przygotowane, więc ostatecznie zastąpił go Loek Hollander, prezydent Światowej Federacji Kyokushin. Pokaz był fantastyczny, ale niedosyt pozostał.
W 1993 r. ponownie zorganizowaliśmy mistrzostwa Europy w Spodku. Wtedy na szczęście Ōyama dotarł, choć chorował już na raka płuc. Zrobiliśmy fantastyczne otwarcie, wręczyliśmy mu dwa wielkie miecze grunwaldzkie. Bo co możemy ofiarować wielkiemu mistrzowi? Taki miecz niebywale trudno podnieść, niosły je dwie osoby na poduszce. A Ōyama chwycił miecze i sam je uniósł! Dla nas to było nie do wykonania. On mimo choroby nadal był niesamowicie silny, nie tylko od strony fizycznej, ale i duchowej.
Czy utrzymuje pan dzisiaj kontakty z zawodnikami, z którymi ćwiczył pan dawniej?
Mam wielu przyjaciół z czasów studenckich. Dzisiaj mają, tak jak ja, po 70 lat, a nadal ćwiczą! Spełniali się też na innych płaszczyznach zawodowych: jako prawnicy, lekarze, inżynierowie, geodeci czy ludzie biznesu. Karate zostało im we krwi. Wielu z nich ma w domach siłownie z obrazem Ōyamy na ścianie, workami treningowymi, mieczem samurajskim – prawdziwym, stalowym, żadną atrapą.
Andrzej Drewniak (ur. w 1947 r. w Krakowie) – karateka stylu kyokushin i działacz sportowy. Na początku swojej sportowej kariery trenował judo, uzyskał stopień mistrzowski 1. dan. Zafascynował się jednak karate i w 1972 r. założył pierwszą w Polsce sekcję karate kyokushin przy AZS AGH w Krakowie. Współzałożyciel Polskiego Związku Karate (1980 r.), obecnie jego wiceprezes. Związek zrzesza dziś 420 klubów, wśród ich członków jest 200 mistrzów Europy i mistrzów świata. Trener kadry narodowej. Szkolił się m.in. w Japonii, przez 15 miesięcy, pod okiem mistrza Masutatsu Ōyamy – jako jedyny Polak był osobistym uczniem Ōyamy. W 2017 r. otrzymał 9. dan.