Wrocław tańczy tak, jak mu zagra DJ Krycha
To nie jest osoba, której życie oszczędziło trudnych chwil. Ucieczka z rodzinnego Lwowa, śmierć ukochanego męża i wreszcie śmierć syna – z bagażem takich doświadczeń można stracić energię, popaść w pesymizm i rezygnację. I taki etap Krystyna Marosz (82 lata) też miała w swoim życiu. Gdy umarł mąż, z którym przeżyła 40 szczęśliwych lat, wydawało jej się, że teraz zostaną już tylko wspomnienia. Na szczęście byli przyjaciele, którzy nie pozwolili jej wycofać się z życia. Doradzili dołączenie do klubu seniora, a tam pani Krystyna znalazła nowych przyjaciół i nowe pasje. We Wrocławiu nie ma chyba osoby, która nie wiedziałaby, kim jest DJ Krycha.
Lwów na zawsze w moim sercu
Jak wielu powojennych mieszkańców Wrocławia, pani Krystyna urodziła się we Lwowie. – To było cudowne miejsce, miasto-ogród – wspomina. – Musiałam je opuścić dokładnie w swoje dziewiąte urodziny i wtedy po raz pierwszy w życiu czułam, że mój świat rozpada się na kawałki. Był rok 1945. Razem z mamą i bratem zabraliśmy, co się nawinęło pod rękę, i wyruszyliśmy w podróż, której cel był nam nieznany. Straciliśmy niemal cały dorobek rodziny. Jechaliśmy w deszczu odkrytymi wagonami i myśleliśmy tylko o tym, żeby udało się spotkać z tatą, żołnierzem polskiego wojska.
Krysia i jej najbliżsi nie od razu trafili do Wrocławia. Jako rodzina osadników wojskowych najpierw zostali zawiezieni do Krosna nad Odrą. Miasto ruin, niemal zrównane z ziemią, przeraziło ich i przygnębiło. Ale udało się połączyć z ojcem i już razem wyruszyli do Wrocławia.
– Tu oczywiście też zastaliśmy niemal same gruzy – opowiada Krystyna Marosz. – Nikt, ani moi rodzice, ani ich znajomi, nie myślał wtedy, że zostaniemy tu na dłuższy czas. Każdy tęsknił za Lwowem i czekał na hasło, że można wracać. Przez kilka pierwszych miesięcy tato nie pozwalał rozpakować do końca paczek i skrzynek, w których trzymaliśmy swoje rzeczy. Bo przecież w tych obcych domach obcych ludzi mieliśmy pomieszkać tylko chwilę, poczekać, aż opadnie powojenny kurz i każdy będzie mógł wrócić do dawnego życia: oni tu, a my tam.
Stało się inaczej, a do nowej sytuacji najprędzej przyzwyczaiły się dzieci. Krysia poszła do podstawówki, potem do liceum ekonomicznego i dziś sama nie pamięta, w którym momencie pokochała Wrocław. – Uważam go za jedno z najpiękniejszych miast na świecie – mówi z uśmiechem. – Bo choć Lwów na zawsze pozostanie w moim sercu jako ten trochę wyidealizowany „kraj lat dziecinnych”, to przecież właśnie we Wrocławiu zaczęłam żyć pełnią życia. I staram się tak żyć nadal.
Żyłka turystyczna? To u nas rodzinne!
Kiedy patrzy się na didżej babcię, słyszy o jej występach w radiu i telewizji, sesjach fotograficznych na pokazach mody, trudno uwierzyć, że Krystyna Marosz przepracowała 40 lat jako księgowa. – Tak, tak – kiwa głową pani Krysia – to była moja pierwsza i ostatnia praca. Maturę zdałam w 1952 r. W tym czasie było zapotrzebowanie na urzędników, zwłaszcza w małych miasteczkach, i już w liceum ekonomicznym dostawaliśmy nakazy pracy. Mnie się udało: nie musiałam wyjeżdżać, bo na moim nakazie napisano „Wrocław”. Trafiłam do bardzo dużego PZL Hydral i zostałam tam na długie lata.
Przyszłego męża pani Krysia poznała na jednej z prywatek. Umówili się raz, a potem spotykali się coraz częściej, bo odkryli, że lubią podobnie spędzać czas. Byli weseli, szukali towarzystwa innych ludzi, nie stronili od prywatek i wieczorków tanecznych, ale równie chętnie uciekali od miejskiego gwaru na górskie wycieczki. Pasję turystyczną rozwijali, gdy zostali małżeństwem, stopniowo wciągając w wir aktywnego życia dwóch synków: Waldemara i Gerarda.
– Kochaliśmy góry, narty i pływanie – opowiada Krystyna Marosz. – Mamy blisko piękną i tajemniczą Ślężę, Sudety i od tych miejsc zaczynaliśmy rodzinne wędrówki.
W pewnym momencie cała rodzina Maroszów zaczęła zbierać punkty na odznaki PTTK. – Chłopców bardzo to motywowało – mówi z uśmiechem pani Krystyna. – Wyjeżdżaliśmy w sobotę, czasem nawet w niedzielę rano, pięknymi szlakami robiliśmy dwadzieścia parę, trzydzieści kilometrów i z wewnętrznymi bateriami naładowanymi na cały tydzień wracaliśmy do domu. Jak przeszliśmy całe Sudety, to zaczęliśmy „robić” Karkonosze, w końcu też Bieszczady. A kiedy zostałam sama, góry dodawały mi sił, by jakoś się trzymać. Wobec ich piękna zapominałam na kilka chwil o swoich przeżyciach, górska wędrówka była dla mnie zawsze czymś odświeżającym, jak przyjemny chłodny prysznic.
Aktywna rodzina Maroszów nie poprzestawała na górskich wycieczkach. – Mieliśmy takie turystyczne fazy – śmieje się pani Krysia. – W latach 80. jeździliśmy na spływy kajakowe. Muszę przyznać, że zakłady pracy bardzo ułatwiały wówczas wypoczynek. W Hydralu mieliśmy wspaniale działające koło PTTK, były własne kajaki, przyczepy do kajaków i w wakacje wyjeżdżaliśmy na 10–15 dni np. na Mazury. Wypływaliśmy w trasę kilkoma kajakami, a na noc spotykaliśmy się w jednym miejscu. Wtedy rozpalało się ognisko, robiło obiadokolację, a następnego dnia – znów przed siebie. Ostatni spływ, jaki pamiętam, prowadził Drawą. Cudowna rzeka, malowniczo się wijąca, piękne widoki, do dzisiaj czuję zapach tamtych ogrzanych słońcem ziół. Myślę nawet, że same Mazury nie były aż tak piękne, ale za to na mazurskich spływach nie brakowało atrakcji. Były tamy i przenoski – trzeba było wyciągać kajaki z wody i przenosić tam, gdzie znów dało się płynąć. Fantastyczne wakacje. I niewiele człowiek potrzebował, żeby na nie pojechać: dres, trampki, dwa kostiumy kąpielowe i to wszystko. No, oczywiście trzeba było jeszcze umieć pływać, bo różnie bywało: i wywrotki, i zderzenie kajaków nam się kiedyś przytrafiło. Ale takie przygody tylko dodawały smaku całej wyprawie.
Dziś pani Krysia na spływ kajakowy już by się nie odważyła, ale ruchu wciąż jej nie brakuje.
– Chyba od zawsze jeżdżę na rowerze, co we Wrocławiu jest wyjątkowo przyjemne, bo mamy nad Odrą wspaniałe ścieżki rowerowe – zachwala. – Do niedawna jeszcze robiłam pętle mniej więcej na półtorej godziny, ale ostatnio musiałam ten czas ograniczyć ze względu na bolące stawy i kręgosłup. Skupiłam się więc na nordic walkingu, który wpływa mniej obciążająco na te partie ciała. I tu znów muszę pochwalić mój ukochany Wrocław: mamy przepiękny, duży i bardzo zielony Park Szczytnicki, który świetnie nadaje się do spacerowania z kijkami i bez nich. Staram się spacerować codziennie ok. półtorej godziny i nie przeszkadza mi w tym ani słońce, ani zimno. Jedynie ulewny deszcz zatrzymuje mnie w domu. Słyszałam, że mają we Wrocławiu zorganizować jakiś nocny rajd nordic walkingu. Już się na niego cieszę.
Jak pokonać koniec świata
W roku 1993 zmarł ukochany mąż pani Krystyny, Edward. Po 40 latach szczęśliwego małżeństwa została sama, zdezorientowana, niepewna, jak żyć. – To był koniec świata, który znałam i w którym czułam się bezpiecznie – opowiada Krystyna Marosz. – Wszystkie plany robiliśmy przecież razem, wszystkie życiowe obowiązki i przyjemności dzieliliśmy na dwoje. W pewnym momencie to życie, w którym człowiek umie się jakoś poruszać, staje się nieaktualne. Wielu ludzi nie potrafi sobie z tym poradzić i ja też nie potrafiłam.
Pogodna i energiczna osoba zaczęła unikać ludzi, nie lubiła wychodzić z domu, a jeśli już – to co najwyżej na samotne wyprawy. Na szczęście znajomi z dawnych czasów nie zapomnieli o pani Krysi. Przez pewien okres taktownie pozwalali pielęgnować w sobie żal, ale potem zaczęli namawiać ją, aby wyszła do ludzi, których towarzystwo zawsze tak bardzo kochała.
– Trzy lata po śmierci męża koleżanki wymogły na mnie obietnicę, że przyjdę na sylwestra, którego organizują w klubie seniora – wspomina. – Nie mogłam sobie wyobrazić, że bawię się na sylwestrze i… nie poszłam. Musiałam za to odwiedzić ich klub w innym dniu. „Tam jest dużo takich jak ty osób, które są samotne i szukają kogoś, kto je zrozumie, z kim będzie można porozmawiać” – przekonywały. I miały rację. Spodobało mi się. Nie spodziewałam się, że tyle ciekawych rzeczy wydarzy się w moim życiu dzięki znajomym z klubu seniora.
Jednym z pierwszych niezwykłych zdarzeń było odkrycie talentu prezentera muzycznego. Pani Krystyna zawsze kochała muzykę, miała w domu płyty ulubionych zespołów, ale nie sądziła, że można zrobić z tego sposób na życie. Do dnia, kiedy zachorowała koleżanka prowadząca wieczorki taneczne w klubie. – Znajome powiedziały wtedy: „Słuchaj, tylko ty możesz ją zastąpić. Przecież zawsze lubiłaś się bawić, tańczyć. Musisz chociaż spróbować” – opowiada pani Krysia.
Spróbowała i okazało się, że ma do tego prawdziwy dryg. Zna się na muzyce, a co jeszcze ważniejsze, świetnie potrafi wyczuć nastroje uczestników zabawy i dobrać odpowiednie płyty. Jej wieczorki taneczne, bale przebierańców i koncerty życzeń w Stowarzyszeniu Ludzi Wieku Senioralnego zaczęły przyciągać coraz większą publiczność. Po Wrocławiu rozeszła się wieść, że najlepsze są te imprezy, na których gra DJ Krycha.
– To był trochę żart – zastrzega pani Krystyna. – W tym czasie, na początku lat 90., starsze panie przy wieży hi-fi to był rzadko spotykany widok. Stałam się lokalną atrakcją, ale traktowaną bardzo serdecznie, więc nie protestowałam.
Zaczęły się wywiady dla gazet, zaproszenia do radia i telewizji. Dziennikarze wyczuli medialną osobowość pani Krysi i chętnie przytaczali jej zdanie – najpierw jako niezwykłej didżejki, potem także seniorki, babci, osoby aktywnej. Polsat zaprosił ją m in. do serialu fabularnego „Dzień, który zmienił moje życie”, w którym pojawia się kilka razy w roku, a Dwójka – do programu „Powiedz tak”. Wystąpiła także w reklamie społecznej ostrzegającej przed złodziejami działającymi metodą „na wnuczka”.
Niedawno pani Krystyna rozpoczęła karierę modelki. Spotkała się z dużym aplauzem. – Nie pamiętam już, kto zaproponował mi i moim koleżankom, abyśmy wystąpiły na targach ślubnych i zaprezentowały kreacje dla mam i teściowych – opowiada. – Nie muszę chyba dodawać, że zgodziłyśmy się natychmiast: miały nas przecież ubierać najlepsze salony odzieżowe we Wrocławiu! Nosiłam na głowie kapelusz, który wart był z półtorej mojej emerytury… Oczywiście na takich targach najważniejsze są piękne dziewczyny, prezentujące suknie ślubne. Ale muszę powiedzieć, że jeśli chodzi o reporterów i fotoreporterów, to my, babcie, mamy większe powodzenie! Jak już faktycznie się zestarzeję i będę sobie siedziała w kapciach, to przynajmniej zostaną mi do oglądania piękne zdjęcia.
Panią Krysię Marosz można spotkać i dziś na wieczorkach tanecznych we wrocławskim Stowarzyszeniu Ludzi Wieku Senioralnego. – Zaczynałam grać na kasetach, teraz są już CD, więc to zupełnie inna jakość – mówi z dumą. – Serwuję różną muzykę, zależnie od tego, jaka jest publiczność, jak się bawi, czy jest sporo panów, czy raczej same panie. Na początek gram zwykle kilka przebojów z lat 80., bo ten rodzaj muzyki pamięta i lubi kilka pokoleń. A na potem mam i szlagiery przedwojenne, i klasyczne tanga czy walce, i nawet disco polo, które świetnie się sprawdza, gdy zabawa się rozkręci.