Dzięki sportowi mam do czego wracać – rozmowa z Janem Cychem
Jan Cych – urodził się w 1944 r. w Oborze k. Lubina. Lekkoatleta, specjalizował się w biegach długodystansowych, w szczególności w biegu na 3000 m z przeszkodami. To właśnie w tej konkurencji wystąpił na igrzyskach olimpijskich w Meksyku (1968). W 1966 r. zdobył brązowy medal mistrzostw Polski. Krótko związany z klubami Amator Jelenia Góra i Górnik Wałbrzych, większość kariery spędził w Śląsku Wrocław. Po zakończeniu kariery zawodniczej został trenerem w tym klubie. Absolwent Technikum Kinematograficznego we Wrocławiu i Studium Trenerskiego w Poznaniu. Dwukrotnie żonaty, ma trójkę dzieci. Druga żona, Stanisława Fedyk, to lekkoatletka, mistrzyni Polski w biegu na 1500 m. Już jako Stanisława Cych trzykrotnie zdobywała mistrzostwo Polski na 1500 i 3000 m.
W 1967 r. dowiedział się pan, że powalczy o wyjazd na igrzyska olimpijskie. To było wyzwanie dla dwudziestotrzylatka spod Jeleniej Góry?
Start w igrzyskach olimpijskich to marzenie każdego zawodnika. Byłem wtedy wielkim fanem Chromika, Krzyszkowiaka. Wzorowałem się na nich.
Było nas pięciu, którzy wypełniliśmy międzynarodowe minimum olimpijskie, ale trzeba było jeszcze uzyskać tzw. minimum PZLA. Jeździliśmy po Polsce, a rok był taki mokry – gdziekolwiek się wybraliśmy, to padało, i zawsze te sekundy się gubiły.
Ponieważ wygrałem 68. memoriał Kusocińskiego, zostałem powołany na mecz Polska – Anglia do Londynu. Wygrałem z Anglikami, którzy byli wtedy wysoko, i w ostatniej chwili postanowiono, że pojadę na olimpiadę do Meksyku.
Żaden biegacz z Europy nie odniósł tam sukcesu. Pan także nie.
Niestety, byłem dopiero dwunasty. W Meksyku rywalizowaliśmy na ogromnych wysokościach, panowały specyficzne warunki. Do drugiego kilometra myślałem, że powalczę o finał. A potem przyszedł trzeci kilometr i koniec. Już tylko jedna myśl: byle dobiec do mety. Udało się, ale dużym kosztem.
Nie było czym oddychać?
Tak, to był dla nas szok. Jestem pewien, że gdyby ta olimpiada odbywała się w normalnych warunkach, to byłbym w finale. Prawdę mówiąc, nie wiem, jak to możliwe, że w ogóle ten bieg skończyłem. W pewnym momencie moim celem było po prostu dobiec do mety. Przez następne pół roku bałem się mocniej zmęczyć.
Ale ciągle był pan zawodnikiem, a po latach – trenerem.
Później zostałem trenerem i odnosiłem duże sukcesy. Miałem mistrzów Polski, jeden chłopiec wygrał ogólnopolską spartakiadę w Spale na 3 km, nawet Aleksander Kwaśniewski mi gratulował, bo był wtedy ministrem sportu. Moja obecna żona, którą prowadziłem jako trener, została czterokrotną mistrzynią polski.
Całość wywiadu ukaże się w książce „Seniorze, trzymaj formę!”, którą Fundacja Instytut Łukasiewicza wyda w maju. Wydawnictwo jest współfinansowane przez Ministerstwo Sportu i Turystyki.