170 krajów z dziennika podróży Renany
Mówią, że człowiek, który odwiedza nowy kraj, zyskuje nowe życie. 89-letnia Renana odwiedziła 170 państw. I wcale nie twierdzi, że to zbiór definitywnie zamknięty.
a początek trzeba wyjaśnić, że Renana Nadolna-Wróbel nie jest żadną krezuską i mieszka w zwyczajnym bloku w Gdańsku. Trzeba to podkreślić, bo ludziom często się wydaje, że gdyby tylko mieli więcej pieniędzy, zaczęliby spełniać marzenia. Nic bardziej mylnego. – Ze spełnianiem marzeń jest tak, że po prostu trzeba się do tego zabrać. A reszta sama się układa – mówi podróżniczka.
Renana marzyła o podróżach od dzieciństwa, które spędziła w Poznaniu. Urodziła się w roku 1931, więc pamięta jeszcze trochę przedwojennej Polski: społecznikowskie zacięcie mamy – nauczycielki oraz fantazję ojca – kawalerzysty, który w Wielkanoc kazał pakować koc, biały obrus i największe przysmaki i zabierał rodzinę na piknik. Potem zaczęła się II wojna światowa, której Renana z całej siły nie chce pamiętać, a następnie – peerelowska szkoła i kolonie. I tu, i tam było nudno, więc urządzała sobie wycieczki. Szła przykładowo na wagary na poznańską starówkę, a później mamę wzywano do szkoły. Rodzicielka nie raz musiała się tłumaczyć, ale na dobre rozgniewała się dopiero wtedy, kiedy kazali jej zabrać córkę z kolonii, bo na własną rękę wyprawiła się na zwiedzanie Koszalina. – Byliśmy tak blisko, a wyjazdu nie zorganizowali. Nigdy nie widziałam Koszalina, a nazwa brzmiała tajemniczo – tłumaczy pani Renana. – Pomyślałam, że jak pojadę stopem i wrócę przed wieczorem, to nic się nie stanie. Wtedy podróżowanie stopem było oczywiste i nikomu nie wydawało się niebezpieczne. Zwłaszcza gdy, jak ja, człowiek trafił na furgonetkę żołnierzy. Ale wychowawcy kolonijni byli wściekli.
Małżeństwo włóczykijów
Turystyczną pasję Renany pomogło realizować harcerstwo. Tam też poznała Feliksa, swojego przyszłego męża. – Zaprzeczyliśmy teorii, że chłopak ze szkoły przed ołtarzem równa się szybki rozwód – opowiada seniorka. – Byliśmy ze sobą blisko 40 lat, pokonaliśmy tysiące kilometrów. I razem odbyliśmy pierwszą zagraniczną podróż, do Czechosłowacji. To było w roku 1959, już po studiach. Dostaliśmy nakaz pracy w Kaliszu, o którym nic nie wiedzieliśmy i który na 17 lat miał stać się naszym domem. Zresztą wtedy w ogóle niewiele wiedziało się o świecie. Nie było żadnych przewodników, programów podróżniczych. Żeby zebrać jakiekolwiek wiadomości, gromadziłam wycinki z gazet, prenumerowałam „Poznaj Świat”. Wypytywaliśmy znajomych naszych znajomych, którym udało się dokądś wyjechać. Na przykład dowiedzieliśmy się od sąsiadów, że pewien marynarz był w Peru. Pojechaliśmy do niego i przekazał nam mnóstwo przydatnych informacji. A nasze wyprawy miały jedno główne hasło: ma być cheap, czyli tanio. Dlatego prawie nigdy nie korzystaliśmy z usług biur podróży, nocowaliśmy na kempingach, w hostelach, często sypialiśmy u tego, kto chciał nas przygarnąć. A czasem, jak to Polacy, mieliśmy w plecaku kryształowy wazon, który pozwalał spędzić parę nocy w hostelu i skosztować lokalnego jedzenia.
W roku 1959 Renana zaczęła prowadzić dziennik podróży, gdzie zapisywała wszystkie odwiedzone kraje. Najpierw były te najłatwiej osiągalne: NRD, Czechosłowacja, Bułgaria, Turcja, Grecja. Ale apetyt na bardziej egzotyczne smaki rósł, a wraz z nim – kreatywność podróżników z czasów PRL-u.
– Zawsze najwięcej zachodu wymagało załatwienie wiz, pozwoleń na wyjazd, zaproszeń, nawet odzyskanie paszportu, który po każdym powrocie trzeba było oddawać w urzędzie – wspomina podróżniczka. – Stosowaliśmy różne wybiegi. Żeby wyjechać do Indonezji, napisaliśmy prośbę do Muzeum Azji i Pacyfiku. Kiedy zaczęliśmy marzyć o Brazylii, kolega, który znał się trochę na akupunkturze, napisał projekt badania zastosowania akupunktury w tym kraju. Trzeba było co prawda odwiedzić na miejscu ze dwa szpitale i napisać raport po powrocie, ale cóż to za utrudnienie, jeśli udało się wyjechać w wymarzonym kierunku.
A powroty zwykle pociągały za sobą wizytę smutnych panów. – Zwłaszcza jeden dość regularnie przychodził do naszego mieszkania. Wypytywał, gdzie byliśmy, z kim się widzieliśmy i czy spotkaliśmy „wrogów narodu”. Takie to były czasy – wyjaśnia pani Renana.
Smutnych miejscowych towarzyszy mieli także na niektórych wyprawach. Na przykład w 1963 r. w Chinach i później w Korei Północnej. – Przed Chinami bardzo cieszyłam się na tak odległą i starożytną kulturę, a spotkało mnie wielkie rozczarowanie – opowiada miłośniczka wypraw. – Wszyscy chodzili w kufajkach i patrzyli w ziemię. W Szanghaju były wtedy może ze trzy wieżowce. Gdy wróciłam tam po ponad 30 latach, nie poznałam tego miasta.
Najważniejsi są ludzie
W pierwszą dłuższą podróż Renana i jej mąż wyjechali do Japonii. Młode małżeństwo z plecakami budziło sympatię. – Doznałam w życiu mnóstwa dobroci i życzliwości od ludzi na całym świecie. – mówi podróżniczka. – Nieprzyjemna przygoda zdarzyła mi się właściwie tylko raz, kiedy w Bogocie uśpiono mnie chloroformem i obrabowano. Ale nie wybiegajmy w przyszłość…
A zatem Japonia. Młodzi ludzie z Polski byli oczarowani kulturą, zachwyceni krajobrazami. Z głowami pełnymi wrażeń i pustymi kieszeniami noc przed odlotem postanowili spędzić na dworcu w Tokio. Ale po odjeździe ostatniego pociągu służby porządkowe wyprosiły maruderów i zamknęły dworzec. – Nigdy by nam nie przyszło do głowy, że takie tam panują zwyczaje – wspomina Renana. – Staliśmy bezradnie z plecakami i wtem zatrzymał się przed nami samochód jakiegoś Japończyka. Miły pan zapytał, czy może pomóc, a gdy jakoś, częściowo na migi, opowiedzieliśmy o wszystkim, zaprosił nas do domu. Tam okazało się, że jechał na nocną zmianę i nie ma dużo czasu. Rozłożył nam maty na podłodze, napisał list to żony, żeby jej nie budzić, i z ukłonem zamknął drzwi do naszego pokoju. Zasnęliśmy, śmiertelnie zmęczeni. A gdy się rano obudziliśmy, strach złapał nas za gardło: na co my się zgodziliśmy, gdzie my w ogóle jesteśmy i co będzie za drzwiami? Było gotowe śniadanie, uprzejma Japonka i dwie podekscytowane dziewczynki, które czekały już z atlasem geograficznym, żeby im pokazać, skąd jesteśmy.
Przypadkowe spotkanie miało dalszy ciąg. Po powrocie do Polski pani Renana wysłała sympatycznej rodzinie list z podziękowaniem i płytą Szopena. A jakiś czas potem gospodarz z Tokio odwiedził Polskę. – Zatrzymał się oczywiście u nas. Zadziwiał sąsiadów, zbierając z kwietnika chryzantemy, z których gotował pyszne zupy – wspomina podróżniczka.
Niezwykłym spotkaniem i przyjaźnią zakończyła się także wyprawa do Indii (to zresztą jeden z nielicznych krajów, które zafascynowały Renanę tak bardzo, że do nich wracała). Usłyszeli od kogoś o niezwykłym ośrodku dla trędowatych w Puri, prowadzonym przez polskiego zakonnika, i postanowili go odwiedzić. Tak poznali ojca Mariana Żelazka, charyzmatycznego misjonarza, nazywanego apostołem trędowatych. – Siedzieliśmy tam cały tydzień i pracowaliśmy, zarabiając na jedzenie i nocleg – opowiada nasza bohaterka. – Prowadziliśmy cudowne rozmowy, które zaczęły się od tego, że przyznałam, iż z religią jestem raczej na bakier. „Nie chcesz iść na mszę, to nie idź, ale pójdziemy potem do wsi” – powiedział ojciec Żelazek. I chodziliśmy codziennie, odnajdując dobro wśród biedy i cierpienia. To była jedna z relacji, które podtrzymywaliśmy długo po powrocie, właściwie do śmierci ojca Mariana na początku tego wieku.
Skodą przez Europę
Nowa era podróży nastała po powrocie z Chin, wraz z zakupem skody octavii. – Taki samochód to przecież i transport, i nocleg – śmieje się pani Renana. – Zaczęliśmy więc objeżdżać nim Europę i oczywiście nie zabrakło przygód.
Zaczęło się już w Szwecji, od urwanego koła. Życzliwi Szwedzi zaopiekowali się turystami i podwieźli ich do warsztatu. Równie życzliwy mechanik obejrzał samochód, uspokoił, że będzie jak nowy, i podał cenę, od której Polakom spadły skarpetki. Po naprawie nie pozostałoby im nic innego, jak wsiąść w samochód i wrócić do domu. Renana się rozpłakała i zaczęła przepraszać, tłumacząc, że wyprawa na Nordkapp była marzeniem jej życia. I szwedzki mechanik naprawił auto za symboliczną kwotę.
Ale w Laponii skoda znów odmówiła posłuszeństwa. Tym razem pomógł hodowca reniferów, który dowiózł podróżników do promu. Nie mogli przecież odmówić sobie popatrzenia z przylądka Nordkapp w kierunku bieguna północnego. Droga z promu okazała się długa, lecz podróżnikom znów dopisało szczęście. Było akurat wiosenne przesilenie – dzień, kiedy Skandynawowie manifestują swoją kondycję, wędrując do klifów Nordkapp. Ale nie wszyscy… Zdarza się, że część rodziny lub grupy przyjaciół dociera do celu pieszo, a część podjeżdża samochodem. I tacy właśnie zmotoryzowani Norwegowie, których żony wybrały marsz, podwieźli parę polskich włóczykijów do celu.
Dziennik podróży coraz grubszy
Skodzie udało się jakoś wrócić do Polski, a podróżnicy znów podjęli dalekie wyprawy, które były poza jej zasięgiem. Wojaże statkiem Transylwania po Morzu Śródziemnym. Trzymiesięczny rejs do Afryki Zachodniej, z którego słali do pracy „usprawiedliwienia” od kapitana, że „w związku z unieruchomieniem statku powrót do kraju jest chwilowo niemożliwy”. A w dzienniku podróży pojawiały się kolejne wpisy: Senegal, Gwinea, Ghana, Togo, Nigeria.
Potem jeszcze raz wybrali się do Indii. Zawsze było cheap. Sypiali na górnej półce wagonu dalekobieżnego pociągu – przywiązywali plecaki do nogi, żeby się obudzić, gdyby ktoś próbował je zabrać. Ale nikt się nie połasił.
W roku 1974 stara skoda wróciła do łask, bo państwo Wróblowie powzięli pomysł szalonej wyprawy do Iraku. Dlaczego szalonej? Wyjechał tam były pracownik pana Feliksa, który serdecznie zapraszał szefa z żoną do siebie. Wiedzieli tyle, że pracuje na budowie w Mosulu. Pojechali.
– Mosul okazał się znacznie większym miastem, niż się spodziewaliśmy, ale znów dopisało nam szczęście – opowiada pani Renana. – Usłyszeliśmy znajomy język rosyjski, zapytaliśmy o polską budowę, poprowadzili nas na największą… i znaleźliśmy igłę w stogu siana. Podczas tego wyjazdu przygód zresztą nie brakowało, a jedna z moich ulubionych jest taka: powiedziano nam, że potrzebny jest dokument dla samochodu, o czym nigdy wcześniej nie słyszeliśmy. Próbowaliśmy tłumaczyć, negocjować, już się baliśmy, że skonfiskują nam skodę, ale wtedy wyciągnęłam… polską kartę biblioteczną. I zagrało. Kilka granic na Bliskim Wschodzie na niej przejechaliśmy.
Następne strony to następne kraje. Brazylia – Argentyna – Urugwaj. Australia. Wenezuela – Kolumbia i wyprawa nad Amazonkę. Tybet i Karakorum. Jemen. Sumatra i Borneo. Papua i Nowa Gwinea. Ziemia Ognista i Patagonia. Chile. Jedyną datą bez wpisów w dzienniku podróży Renany jest rok 1991 – czas, kiedy chorowała i odchodziła jej mama.
Po co się naprawia serce
W roku 2002, czyli w wieku 71 lat, podróżniczka zwiedzała Oman i Emiraty Arabskie. – Przez te upały na pustyni nawaliło mi serce – opowiada. – Obiecałam sobie wtedy, że pofolguję. W kraju musiałam przejść operację założenia by-passów. Ale tak mi to świetnie zrobili, tak się dobrze zaczęłam czuć, że powiedziałam sobie: „Nana, nie po to cię przecież pan doktor naprawił, żebyś teraz skapcaniała”.
I pojechała do Maroka, spać pod gwiazdami na pustyni. A potem, jako 75-latka, na Antarktydę, Grenlandię i Kamczatkę. – To było cudowne: płynęliśmy pontonami obok stad pingwinów, a na Grenlandii widziałam najpiękniejsze góry lodowe, jakie można sobie wyobrazić.
Później były: Uganda, Królestwo Bhutanu, Malediwy i Cejlon, trekking w chińskich Górach Żółtych, Kongo. W wieku 81 lat – Syberia. Potem na rozgrzewkę Sudan. Szkocja ze starymi zamczyskami. Korea Południowa i recenzja: XXII wiek. Dawne polskie Kresy: Wilno i Lwów. W 2019 r., na 88. urodziny, lot balonem nad Podhalem. I wreszcie 2020 – rok pandemii.
– Najpierw czułam się strasznie zagubiona – opowiada pani Renana. – Ale w końcu pomyślałam: „Przecież po to zjechałaś świat, żeby na takie kwarantanny mieć jego część w sobie. Żyj dalej pełnią życia. Masz wspomnienia, zdjęcia, filmy. Masz przyjaciół, teatr (jeśli tylko jest otwarty) i książki, których przez całe życie nie zdążyłaś przeczytać. Masz plany na przyszłe podróże?”.
Oczywiście, że ma! I to nawet rozsądne. Najpierw ruszy w Polskę. Podlasie, Biebrza, Podhale, Żuławy – tam już była. Ale zostało jeszcze tyle do zobaczenia!