Czuję się lepiej niż w młodości!

Imię i nazwisko: Władysław Porębski. Zawód: malarz, choć od wielu lat częściej niż z pędzlem czy drabiną można go spotkać na boisku. Wiek metrykalny: 79 lat. Wiek mentalny: 30, chwilami góra 40 lat. Pozycja na boisku: pomocnik. Liczba strzelonych goli: nikt tego nie liczył, ale idzie w setki. Do bramki podczas wyjazdowego meczu swojej drużyny strzelał nawet w chwili, gdy w jednym z żywieckich kościołów chrzczono jego syna.

Przyłęków-2016-027

Piłka nożna jest obecna w życiu pana Władka od zawsze. – Od zawsze i do końca – koryguje szczupły i pełen werwy 79-latek. Już jako dziecko wspólnie z kolegami rozgrywał mecze – ulica przeciwko ulicy, miasto przeciwko okolicznej miejscowości. Strzelał gole m.in. dla TS Soła, TS Koszarawa Żywiec czy klubu działającego przy fabryce śrub w Żywcu.

Jego talent szybko odkryli także przełożeni w kopalni węgla, gdzie przez 20 miesięcy, 700 metrów pod ziemią, „ukrywał się” przed wojskiem. – Takie było wtedy prawo. Kto chciał uniknąć poboru, mógł odpracować służbę w kopalni – wyjaśnia. – Nie chciałem zamieszkać na stałe na Śląsku, dlatego grałem z nimi tylko okazjonalnie. Muszę jednak przyznać, że za każdego strzelonego gola dla kopalnianej drużyny sztygar patrzył na mnie łaskawszym wzrokiem – śmieje się.

Na Śląsku jego kariera mogła potoczyć się zupełnie inaczej. Były większe możliwości, piłkarzy wysyłano na obozy, wspierano. On jednak chciał wracać do siebie. W Żywcu miał żonę i ukochany klub „Śrubka”. Grał tam przez ponad 10 lat i był w stanie wiele dla niego poświęcić. – Pamiętam, że mieliśmy rozegrać ważny mecz na wyjeździe. Powiedziałem, że za nic w świecie nie pojadę, bo mam chrzest syna. Ale o dobrego pomocnika nie było łatwo. W tamtych czasach obrońcy dochodzili tylko do połowy boiska, gracze skrzydłowi pilnowali pozycji z boku i to właśnie pomocnik musiał biegać wszędzie. W „Śrubce” z taką kondycją było nas tylko dwóch: ja i Mietek Drzymała. Bardzo mnie prosili, żebym przekonał żonę i pojechał. Nie wiem, jak tego dokonałem, ale zgodziła się. Na chrzest dotarłem dopiero wieczorem.

Dorastanie w powojennym świecie

Do pierwszej klasy pan Władek poszedł jeszcze „za Niemców”. – Miałem szczęście, bo tata załatwił, że trafiłem do polskiej szkoły. Lekcje trwały po 2–3 godziny, ale nauczycielki były Polkami i to dla wszystkich było najważniejsze – wspomina.

W zasadzie nie odczuł wojny na własnej skórze, choć docierało do niego, że Niemcy zaczęli bombardowanie Żywca i że są ofiary śmiertelne. Mieszkał z rodzicami i czterema siostrami kilkaset metrów od rynku, dlatego gdy zaczął zbliżać się front rosyjski, uciekli do maleńkiej, górskiej wioski Przyłęków. Ojciec umówił się z gospodarzem, który miał udzielić im schronienia do zakończenia walk. – Przeczekaliśmy tam cały front. Mieliśmy krowy, mleko, więc nie było źle.

Po wojnie ojciec pana Władka prowadził sklep i zakład malarski. – Nie chciałem się uczyć, więc po skończeniu szkoły podstawowej tata wysłał mnie do pilnowania robotników. Pojechaliśmy malować szkołę w Sopotni Wielkiej. Mieszkałem z malarzami i „pilnowałem”. Ale co ja, piętnastolatek, wiedziałem wtedy o życiu? Więc ci pracownicy sprzedawali ojca farbę, narzędzia. Oszukiwali i mnie, i jego. Ale uczyłem się od nich fachu.

Całe życie w ruchu

Dzięki takiemu doświadczeniu prace remontowe i budowlane nie stanowią dla pana Władka żadnego problemu. Sam wybudował dom, w którym mieszka do dzisiaj. – Tylko okna zleciłem stolarzowi. Przy tynkach też trochę ktoś mi pomagał. Resztę zrobiłem sam i do dzisiaj bardzo mnie to cieszy – mówi. Mimo że ostatecznie zawód wybrał trochę przypadkowo (TS Soła było klubem rzemieślniczym i żeby w nim grać, musiał zrobić papiery), radził sobie z pędzlem i wałkiem doskonale. W zasadzie nie musiał nigdzie się ogłaszać. Wystarczyło, że pojawił się na osiedlu w jednym mieszkaniu, zaraz dostawał zlecenie od sąsiadów, potem od kolejnych. – I tak malowałem blok za blokiem, osiedle za osiedlem – mówi.

W wolnych chwilach działał także jako strażak ochotnik. – Po wojnie w Żywcu nie było zawodowej straży. Gmina zatrudniała tylko trzy osoby, które pracowały jako kierowcy. Jechali więc na akcję przez miasto, a my, ochotnicy, słysząc syrenę, wskakiwaliśmy do wozu albo dojeżdżaliśmy na miejsce pożaru własnym autem – opowiada.

Od kilkudziesięciu lat pan Władek nie pracuje zawodowo. Mimo to niemal każdy dzień ma precyzyjnie zaplanowany. Trzy razy w tygodniu gra w tenisa stołowego z członkami żywieckiej sekcji seniorów działającej przy Miejskim Centrum Kultury w Żywcu. – Każde z takich spotkań to 2,5 godziny gry. Mamy do dyspozycji trzy stoły, a ponieważ jest nas dużo, zazwyczaj gramy w debla – tłumaczy. Z kilkunastoosobowej grupy pan Władek jest drugim najstarszym zawodnikiem. Ustępuje tylko 81-letniemu panu Gienkowi.

Przez cały rok gra ponadto w piłkę nożną w podżywieckiej Łękawicy. Zawodnicy mają po 40–50 lat, jednak nie traktują pana Władka ulgowo. – Gdy widzę, że ktoś z nowych traktuje mnie przesadnie ostrożnie, postanawiam mu pokazać. Koledzy szybko sobie uświadamiają, że nie potrzebuję innego traktowania. Stoję na bramce, ale to nie znaczy, że mam łatwo. Zdarzyło się, że z meczu wróciłem obolały, czy nawet połamany, ale koledzy i tak zadzwonili, prosząc, bym szybko doszedł do siebie i wracał na boisko. No i zawsze wracam.

Do niedawna pan Władek grał na otwartym boisku. – Drużyna nadal spotyka się w każdy piątek, ale postanowiłem sobie odpuścić na okres zimowy. Stojąc w bramce, po prostu marzłem, choć latem pewnie i tak znów dołączę. Jeden dzień w tygodniu to po prostu za mało. Ciągnie mnie i już.

Jeszcze kilka lat temu brał udział w ogólnopolskich rozgrywkach. Już w 2002 r. na łamach sportowego dodatku do „Nowej Trybuny Opolskiej” można było przeczytać, że był najstarszym uczestnikiem XX Krajowego Zlotu Piłkarzy Weteranów w Byczynie. A nie były to jego ostatnie tego typu zawody.

Młody duchem

Najlepszym dowodem mentalnej młodości pana Władka jest fakt, że w ubiegłym roku stanął… na ślubnym kobiercu. Swoją drugą żonę znał od lat, jednak w minione wakacje postanowili wziąć ślub. Na przyjęciu weselnym nie zabrakło oczywiście kolegów z boiska.

Pan Władek nadal jeździ samochodem. – Raczej unikam podróżowania po zmroku i w trudnych warunkach, ale samochód sprawia, że czuję się niezależny – mówi i od razu uzupełnia, że jazdę autem wybiera w ostateczności. – Zazwyczaj jeżdżę na rowerze: starym, 50-letnim. Nie uznaję tych wszystkich górskich i kolarzówek. Tym rowerem woziłem po wojnie malarski kram: farby, narzędzia. Niedawno pomalowałem w nim bagażnik i na zakupy sprawdza się doskonale. Poza tym mam pewność, że nikt mi go nie ukradnie (śmiech).

Sport sprawia, że 79-latek cały czas pozostaje niezależny. Gdy się z nim spotykamy, kończy gotować obiad. Przez całą zimę sam pali w piecu, rąbie drewno, dba o dom i ciągle sam wykonuje bieżące naprawy. Nigdy nie palił i raczej stronił od alkoholu. Przyznaje, że gdy widzi rówieśników, którzy spacerując po żywieckim parku, z trudem stawiają kolejne kroki, nie ma wątpliwości, że swoją formę zawdzięcza ciągłemu ruchowi.

Przyłęków-2016-029

– Po meczu czy ping-pongu czasami wracam zmęczony. Zdrzemnę się jednak pół godziny i siły wracają. Wieczorem włączam film i wsiadam na rower stacjonarny – mówi, spoglądając w kąt pokoju, gdzie stoi sprzęt. – Na zdrowie nie narzekam, choć podobno przeszedłem zawał. Tak twierdzą lekarze, bo ja nie czułem żadnych objawów. Zalecono mi leki na rozrzedzenie krwi, więc łykam co rano kilka tabletek. Poza tym nic mnie nie boli, nie narzekam. Mogę wręcz powiedzieć, że czuję się lepiej niż w młodości!