Na siłownię o świcie, czyli pozytywne uzależnienie
Kiedy sąsiedzi pytają zdziwieni, dokąd pani Ania pędzi na rowerze każdego ranka, odpowiada im zawsze: „do pracy!”. – Większość dziwi się wtedy, że w moim wieku jeszcze pracuję. Ale przecież nie przyznam się, że codziennie wraz ze świtem jadę na siłownię. Pewnie każdy pomyślałby, że wariatka – tłumaczy 63-letnia Anna Barska. I zaraz dodaje, że w sumie jest w tym wszystkim trochę szaleństwa. – Bo chyba nikt poza mną nie planuje wielkanocnego śniadania tak, by móc punktualnie o ósmej rano zaliczyć basen, a za kilka godzin jeszcze siłownię – śmieje się.
Od zawsze w ruchu
W rodzinie pani Ani nikt za sportem szczególnie nie przepadał. Tylko ona – zawsze w ruchu, prymuska na lekcjach wychowania fizycznego. Inne przedmioty też nie sprawiały jej problemu, ale z jej temperamentem siedzenie w ławce było prawdziwą katorgą. Najlepiej czuła się w sali gimnastycznej. Jako dziecko trenowała jazdę figurową na lodzie. Rodzice nie mieli nic przeciwko – byle tylko zdobyła solidne wykształcenie i wybrała dobry zawód. Ale ona wcale nie marzyła o prawie czy medycynie. Na złość mamie nie poszła do liceum a wybrała technikum ochrony roślin. – Lubiłam przyrodę. Poza tym ta szkoła miała wspaniały stadion i piękną salę gimnastyczną. Niczego więcej do szczęścia nie potrzebowałam – wspomina.
Przez cały okres szkoły średniej trenowała lekkoatletykę, grała w koszykówkę, siatkówkę. Trafiła nawet do drugoligowego klubu koszykarskiego Widzew. Wybór studiów był dla niej oczywisty, a egzaminy na warszawską Akademię Wychowania Fizycznego zdała w grupie najlepszych.
W czasie studiów trudno było jej zrezygnować z koszykówki. Dlatego przez pięć lat dwa razy w tygodniu dojeżdżała pociągiem na treningi z Warszawy do Łodzi. – Dziś brzmi to trochę niewiarygodnie, ale wtedy pokonywanie 130 kilometrów w jedną stronę nie wydawało mi się niczym nadzwyczajnym – mówi.
Praca, która cieszy
Po studiach pani Ania zaczęła pracę jako nauczyciel i od razu zaliczyła sukces. W 1976 roku zdobyła mistrzostwo Polski nauczycieli w tenisie stołowym. Przekazywanie wiedzy i sportowej pasji też szło jej dobrze. Na Uniwersytecie Łódzkim miała zajęcia z lekkoatletyki i pracowała też na basenie, gdzie prowadziła szkółkę dla 6-latków. Po dwuletniej nauce jej podopieczni startowali w zawodach. W ciągu 24 miesięcy każdy z nich opanował do perfekcji cztery style pływackie. – Wyniki uczniów naprawdę mnie cieszyły. Kiedy wprowadzono wolne soboty, zorganizowałam w tym dniu zajęcia z pływania dla dzieci i rodziców. Na takie rodzinne zmagania ściągały tłumy, a relacje z zawodów pokazywano nawet w telewizji. Raz wystąpiłam w roli matki jednego z moich uczniów, bo jego prawdziwa mama nie mogła przyjść – wspomina z uśmiechem.
Niestety pani Ania przeszła operację strun głosowych i o prowadzeniu zajęć musiała zapomnieć. Szczęśliwie złożyło się, że jej mąż w tym czasie dostał pracę w Krakowie. Przeprowadzili się tam z Łodzi, a pani Ania postanowiła rozkręcić własny biznes. Otworzyła firmę zajmującą się dystrybucją odzieży.
– Choć ciągle byłam w biegu, sama jeździłam po towar, dźwigałam go – czegoś mi brakowało. Wstawałam więc wcześnie rano, jechałam po ubrania do Łodzi, a po powrocie do Krakowa, około południa, pędziłam na basen – mówi. W 2002 roku zamknęła biznes. Wtedy zaczął się praktykowany do dziś poranny rytuał.
Całkiem niezły przebieg
Pani Ania zjawia się w jednej z krakowskich siłowni codziennie. Dosłownie. Nie ma znaczenia, czy jest to Wigilia, Nowy Rok czy Wielkanoc. Znaczenia nie ma też pogoda – lato czy zima, podróżuje swoim ukochanym rowerem. Opracowała nawet własny sposób hamowania na lodzie – pomaga sobie nogą. Mówi, że nie mogłaby bez roweru żyć, każdego dnia musi pokonać przynajmniej 31,1 kilometra. Dlaczego właśnie tyle? – Wtedy spalam 500 kilokalorii.
Ćwiczenia na siłowni zaczyna od rozgrzewki. Robi kilkakrotnie zwis na drążku, następnie skłony na ławce, ćwiczenia na triceps, klatkę piersiową, nogi, pośladki. Na sprzęcie ustawia sobie obciążenie 25 kilogramów. Wiele nastolatek miałoby z tym problem. Po całej serii na siłowni idzie na basen, gdzie zawstydza nawet o wiele młodszych mężczyzn.
Codziennie przepływa… 1,5 kilometra, z czego 800 metrów kraulem. Następnie jest sauna, potem chwila odpoczynku na ławce z jabłkiem, gazetą i powrót do domu. Oczywiście na rowerze.
– Pokonuję przynajmniej 11 tysięcy kilometrów rocznie. W sumie pewnie znacznie więcej, bo popołudniami lubię też wsiadać w domu na rower stacjonarny. Oglądam ulubiony serial historyczny i pedałuję – wyjaśnia. – Obliczyłam, że przejechałam już ponad 170 tys. kilometrów. To chyba całkiem niezły przebieg, jak na mój rocznik…
Najważniejsza jest logistyka
Od kilku lat pani Ania nie opuściła ani jednego treningu. A przy tym codziennie odkurza cały swój dom, wyciera podłogi, gotuje. Często przygotowuje też uroczyste obiady i kolacje dla rodziny i znajomych. Jak mówi, dba o siebie, dom i bliskich. Da się wszystko pogodzić, chodzi tylko o logistykę. – Naprawdę żadna kobieta nie powinna myśleć, że nie ma czasu zadbać o siebie, poruszać się. Wszystko da się zaplanować w taki sposób, żeby nikt i nic nie ucierpiało – przekonuje. Na przykład w Wielkanoc bladym świtem pani Ania idzie na basen. Potem zasiada do uroczystego śniadania, a po nim przyjeżdża na siłownię. Zawsze podejmuje gości porządnym poczęstunkiem i nigdy nie prosi o pomoc w kuchni. – Planuję wszystko z wyprzedzeniem. Kiedy organizuję jakąś uroczystość, nakrywam do stołu już poprzedniego dnia. Wcześniej przygotowuję też część potraw. Tak, aby w dniu spotkania móc bez przeszkód „odrobić lekcję” na siłowni, potem dogotować danie i przyjąć gości – wyjaśnia.
Zamiłowanie do ruchu pani Ani udało się wzniecić u syna Krzysztofa. Już jako małe dziecko przychodził z mamą na zajęcia na basenie. Dorosły dziś prawnik biega półmaratony, jeszcze na studiach w USA zdobył czwarte miejsce podczas zawodów w Illinois. Biegać lubi też 11-letnia wnuczka pani Ani. Tylko mąż pozostał oporny. Zdarza mu się popływać, ale towarzyszyć żonie w codziennych rytuałach nie zamierza. – Mówię mu, że jak nie chce, to nie. Skoro woli czuć się jak senior, niech tak się czuje – żartuje pani Ania.
Energii i pogody ducha mogłaby pozazdrościć jej niejedna 20-latka. Siedzenie spokojnie przez dłuższą chwilę graniczy u niej z cudem. – Może miałam kiedyś ADHD i po prostu z niego nie wyrosłam? – śmieje się.
Ruch to najlepsze lekarstwo
Co roku razem z mężem wyjeżdżają na wakacje do Chorwacji. Spędzają tam na kempingu dwa miesiące, a pani Ania pracuje jako masażystka. Jeżdżą zawsze do tej samej miejscowości i wszyscy znają tam „Anię od roweru”. Ma stałych klientów, swoje ulubione miejsca i ulubioną trasę, którą przepływa codziennie trzy kilometry.
W 2003 roku miała wypadek na rowerze. Upadła tak niefortunnie, że złamała obie ręce, na które założono jej gips. – Dostałam taki lekki, bo było bardzo ciepło. Już po trzech dniach pływałam – wspomina. Usztywnione ręce wcale jej nie powstrzymały. Drzwi otwierała nogami, gotowała opracowawszy patent z podtrzymywaniem przedmiotów chustą. Po zdjęciu gipsu wróciła do swoich rytuałów. – Dzięki aktywności zupełnie nie odczułam skutków złamań – mówi.
Podobnie było cztery lata temu, choć wtedy sytuacja wyglądała naprawdę groźnie. Była mroźna zima, trochę przed północą. Pani Ania wyglądając przez okno zobaczyła, że na zadaszeniu nad garażem zalega mnóstwo śniegu. Postanowiła, że… pójdzie go zrzucić. Energiczna i sprawna kobieta wspięła się na wysoki na około trzy metry dach i zaczęła machać łopatą. W pewnym momencie licha konstrukcja załamała się pod nią. – Pozbierałam się i stwierdziłam, że w zasadzie mam tylko rozciętą rękę. Ale rano nie mogłam już wstać z łóżka – opowiada. – Zgięta w połowie dowlokłam się jakoś do auta i zastanowiłam: jechać do lekarza czy na basen. Wybór był prosty – mówi. Po przepłynięciu półtora kilometra i saunie poczuła się lepiej. Na wszelki wypadek poszła jednak na badania. Okazało się, że jest tylko porządnie potłuczona. – Rozpływałam to wszystko – oznajmia z dumą.
– Tak, jestem uzależniona od ruchu – przyznaje. – Ale to chyba lepszy nałóg niż na przykład papierosy.
Podczas domowego pedałowania na rowerze stacjonarnym, pani Ania nauczyła się niedawno angielskiego. Słuchała kursu na kasetach i czytała. – Oczywiście jest daleki od perfekcyjnego, ale porozumiewam się swobodnie – mówi.
Spotkanie po latach
Rówieśnicy zazwyczaj spoglądają na nią z zazdrością. – Niektórzy myślą, że w naszym wieku nic fajnego już nie można. Unikam takich ludzi, bo uważam, że do życia trzeba nastawiać się pozytywnie. Nie ma co narzekać na zmarszczki i zbędne kilogramy. Fryzjer i kosmetyczka niewiele na to pomogą. A ruch – owszem – przekonuje pani Ania. Dodaje, że wcale się nie maluje. Na sukienki też nie lubi wydawać pieniędzy. Zakupowemu szaleństwu oddaje się tylko w… sklepie ze sportową odzieżą. – Stroje kąpielowe przy takiej eksploatacji szybko się zużywają. Mam też mnóstwo ubrań na rower. Na każdą okazję, tak jak inne kobiety na każdą okazję mają torebkę czy spódnicę – mówi.
Kilka lat temu pani Ania była na zjeździe absolwentów warszawskiej AWF. – Z niektórymi osobami nie wiedzieliśmy się przez 20-30 lat. Nie wszystkich udawało się rozpoznać – mówi. Z panią Anią nikt nie miał problemu. – Jeden z kolegów podszedł i powiedział: ale masz dobre nogi. W moim wieku usłyszeć taki komplement – bezcenne!