Na emeryturze nie rezygnuję z ruchu
Wywiad z Heleną Pilejczyk, z domu Majcher (ur. 1931 r.) – łyżwiarką szybką, brązową medalistką igrzysk zimowych w Squaw Valley w 1960 roku
Pani wspomniała, że ma niewiele czasu. A przecież jest Pani już dobre kilka lat na emeryturze…
Tak, ale nie rezygnuję z aktywności. Jestem honorowym obywatelem Elbląga, często uczestniczę więc w różnych uroczystościach. Jestem też zapraszana na spotkania z dziećmi i młodzieżą w szkołach.
Jak te spotkania wyglądają?
Opowiadam, jak to było być sportowcem w moich czasach. Przynoszę łyżwę, na której ja jeździłam i taką, jakie zakładają sportowcy teraz. Zachęcam dzieci do uprawiania sportu. Opowiadam im, ile ciekawych ludzi poznałam dzięki łyżwiarstwu, ile miejsc zwiedziłam, jakie dzięki temu miałam – i wciąż mam – ciekawe życie.
Dzieci trzeba namawiać do sportu?
Niestety. Widzę wprawdzie w parkach, że coraz więcej dorosłych ludzi biega, jeździ na rowerze, chodzi z kijkami. Bardzo się cieszę, bo jak ja trenowałam na rowerze w młodości, to przy deszczowej pogodzie ludzie patrzyli się na mnie jak na wariatkę. Ale ta wzmożona aktywność dotyczy tylko dorosłych. Dzieci niestety unikają aktywności fizycznej. Mam sygnał od wuefistów, że coraz rzadziej ćwiczą na zajęciach w szkole. Rzadko widać je też na podwórkach. Pamiętam z czasów swojego dzieciństwa, że mimo braku placów zabaw, dzieci grały w dwa ognie, bawiły się w chowanego, skakały przez skakankę. Dziś raczej siedzą przed komputerami i telefonami. Pokusy współczesnego świata.
Czyja to wina?
Niestety, również rodziców. Po pierwsze: nie wymagają od dzieci tej aktywności. Dbają tylko o rozwój intelektualny, wysyłają na jedne, drugie, trzecie zajęcia pozalekcyjne. A z wuefu wypisują dzieciom zwolnienia z byle powodu. Uważam, że to trochę przesada. Z rozwojem intelektualnym powinien iść rozwój fizyczny i odwrotnie. Niewysportowane dzieci mogą mieć problemy z otyłością, z chorobami cywilizacyjnymi, z kręgosłupem.
A nie ma Pani wrażenia, że to również wina wuefistów? Pamiętam ze swoich zajęć w szkole, że ciągle graliśmy w siatkówkę, a to akurat nie był sport dla mnie. Nie należy pokazać dzieciom więcej?
Należy. Wuefiści są różni i nie zawsze prowadzą zajęcia w atrakcyjny sposób.
Pani też pracowała jako wuefistka…
Starałam się, żeby te zajęcia były zróżnicowane. Biegaliśmy, graliśmy w siatkówkę, organizowaliśmy różne zawody międzyklasowe. Uczniowie muszą spróbować różnych dyscyplin. Jednemu będzie fatalnie wychodziła siatkówka, ale za to będzie miał talent w bieganiu. Inny będzie świetnie skakał w dal. Każdy musi znaleźć swoją dyscyplinę.
Pani znalazła ją dość późno?
To prawda. Pierwszy raz włożyłam łyżwy, kiedy miałam 21 lat. Wcześniej uprawiałam siatkówkę, lekkoatletykę. Biegałam, skakałam, pchałam kulą, rzucałam dyskiem. Ale dopiero łyżwy okazały się strzałem w dziesiątkę.
Pamięta Pani ten dzień, kiedy pierwszy raz je Pani założyła?
Oczywiście. Byłam już wtedy nauczycielką, bo w 1950 roku wylądowałam w Elblągu z nakazem pracy. Mieliśmy tam klub sportowy i często chodziłam do niego na treningi z innych dziedzin. Trener obserwował mnie. Stwierdził, że jestem wszechstronną dziewczyną, zaprosił mnie zatem na trening łyżwiarzy. Szło mi całkiem nieźle, było dużo ćwiczeń w przysiadzie, imitujących jazdę na łyżwach. Jestem perfekcjonistką, więc jak ktoś mi mówi, że mam zrobić 10 przysiadów, to tyle robię. Te ćwiczenia angażowały zupełnie inne mięśnie niż dyscypliny, które uprawiałam dotychczas. Następnego dnia miałam takie zakwasy, że nie mogłam wstać z tapczanu! I stwierdziłam wtedy: to jednak nie jest sport dla mnie.
Łyżwy to nie była zatem miłość od pierwszego wrażenia?
Zdecydowanie nie. Więcej na trening nie poszłam. Unikałam trenera. Jak gdzieś go widziałam, przechodziłam na drugą stronę ulicy. Tak było mi wstyd. Przyszedł okres ferii zimowych. Miałam dużo wolnego czasu, a w Elblągu podczas mrozów było duże lodowisko, które powstało w ten sposób, że na zimę nie spuszczało się wody z basenu. Zaglądałam tam i dyskretnie podglądałam łyżwiarzy. I znów spotkałam trenera. Przekonał mnie, żebym założyła łyżwy. Założyłam, wyszłam na lód i… zaraz się przewróciłam. Zrobiło mi się okropnie wstyd, bo przecież miałam już te 21 lat, byłam nauczycielką. A tu taka wpadka! Ale zaraz zaczęłam obserwować, jak robią to inni zawodnicy i naśladować ich. Szło mi coraz lepiej. I zaczęłam chodzić na to lodowisko dwa razy dziennie.
I tak zostało?
Nie. Bo przecież ferie się skończyły, a ja musiałam wrócić do pracy. Na koniec tych zajęć w ferie mieliśmy sprawdzian. Nic bardzo ważnego, ale bardzo to przeżywałam. Myślałam: Boże, żeby tylko nie być ostatnią! I nie byłam. Udało mi się prześcignąć nawet kilka dziewczyn, które trenowały już drugi rok. Byłam zadowolona, ale wróciłam do pracy i na tym pewnie moja przygoda z łyżwiarstwem by się skończyła, gdyby nie jeden telefon…
Z Zakopanego?
Tak. Odbywały się tam Mistrzostwa Polski i okazało się, że brakuje czwartej zawodniczki do sztafety. Trener sobie o mnie przypomniał. To była dla mnie kusząca propozycja, bo nigdy wcześniej nie byłam w Zakopanem. Poszłam więc do klubu, by dali mi łyżwy – dali więc jakieś dziadostwo o dwa numery za duże, zwolniłam się z pracy i pojechałam w góry.
Na tych łyżwach dało się jeździć?
Ależ skąd. Trener jak mnie zobaczył z tymi łyżwami, złapał się za głowę. Obiecał, że do czasu Mistrzostw dostanę odpowiednie łyżwy, ale na razie, na treningi, muszę pożyczyć od którejś z koleżanek. Ale żadna pożyczyć ich nie chciała. I wcale się nie dziwię, bo każda miała tylko po jednej parze i bardzo o nią dbała.
A nie dlatego nie pożyczyły, że przemawiała przez nie zazdrość, rywalizacja?
To pojawiło się dopiero później, z pierwszymi poważnymi sukcesami. Wtedy jeszcze nie. Łyżwy udało w końcu pożyczyć się od kolegi, nazywał się Henio Poleć. Miał śmiesznie małą stopę, jak na mężczyznę. Na zawody miałam już swoje łyżwy. I wystartowałam. Okazało się, że mam całkiem niezłe wyniki. Na 500 metrów byłam szósta z całej Polski, na trzy kilometry – czwarta, na 1500 metrów – piąta, na pięć kilometrów – czwarta. Nikomu nieznana zawodniczka! Pamiętam taki nagłówek w gazecie „Hadasik i Majcher rewelacją Mistrzostw Polski”. Hadasik to był kolarz, który w zimie wystartował jako łyżwiarz i wspaniale mu to wyszło.
Trafiła Pani do kadry narodowej?
Tak. I zaczęłam odnosić sukcesy: w 1957 roku na Mistrzostwach Świata byłam dziewiąta, najlepsza z Polek. W 1958 roku Mistrzostwa były w Szwecji, byłam piąta. A w międzyczasie wyszłam za maż, w 59 roku urodziłam syna.
A już w kolejnym roku zdobyła Pani olimpijski medal. Nie było trudno pogodzić rolę młodej mamy i sportowca?
Pewnie byłoby niemożliwe, gdyby nie pomoc mamy. I wyrozumiałość męża, który też był sportowcem. Ale na szczęście dało się wszystko pogodzić. Byłam młoda, miałam dużo energii i poczucie, że złapałam pana Boga za nogi. Że robię to, co kocham.
Ale na olimpiadę w 1960 roku ponoć nie chcieli panczenistek wysłać?
Bali się, że to strata pieniędzy. Postawili więc nam warunek: jeśli w poprzedzających igrzyska Mistrzostwach Świata ktoś z nas zajmie szóste lub lepsze miejsce, pojedzie do Stanów na igrzyskach. Pamiętam, jak po kolei startowałam na różnych dystansach. Na pierwszym, 500 metrów, byłam 11. Ale na drugim, 1500 metrów, już piąta. Wiedziałam już, że warunek Polskiego Komitetu Olimpijskiego jest spełniony, że ten wynik jest przepustką na igrzyska. Ale walczyłam dalej. Drugiego dnia, na 1000 metrów, byłam druga. Niesamowity sukces, radość nie do opisania. Byłam przed Rosjankami, co im się nie spodobało – bo jak to, „bratni” kraj, my ćwiczymy u nich, a tu taki numer wywinęliśmy! Jak wróciliśmy do Polski, działacze Komitetu jeszcze trochę się wahali. Ale w końcu trener pojechał na naradę i wrócił z dobrą wiadomością: dwie zawodniczki, ja i Elwira Seroczyńska, możemy jechać na igrzyska!
Ile osób z Polski poleciało na tę olimpiadę?
17. Polska delegacja była bardzo, bardzo skromna. Kilku sportowców, trener, kierownik. Nie było z nami żadnych dziennikarzy, masażystów. Byliśmy chyba najmniejsza ekipą na całej olimpiadzie. Ale dwa medale przywieźliśmy.
Zdobyły je Pani i Elwira Seroczyńska.
Tak, ja brąz, Elwira – srebro. Wyprzedziła nas Rosjanka, Skoblikowa. Potem pojawiły się głosy, że wystartowałam za szybko, że przeze mnie Elwira nie dostała złota, bo pociągnęłam za sobą Skoblikową. Dziwne oskarżenia, ale też prawdą jest, że na początku biegłam zbyt szybko. Byłam już posuniętą w wieku zawodniczką, ale za to bardzo mało doświadczoną. Postawiłam wszystko na jedną szalę, bo nie chciałam zawieźć kibiców. Po Mistrzostwach Świata oczekiwali ode mnie medalu, może nawet wygranej. A ja miałam w głowie tylko jedną myśl: żeby ich nie zawieźć. Wystartowałam jak torpeda, narzuciłam ogromne tempo. Pod koniec zabrakło już sił. Ale i tak cieszyłyśmy się z Elwirą niesamowicie, że udało się wywalczyć dla Polski dwa medale. Tego momentu, kiedy na maszt wciągano dwie polskie flagi, a my stałyśmy na podium, nigdy nie zapomnę. Miałam w oczach łzy wzruszenia i nawet jak dziś, po tylu latach, o tym opowiadam, te emocje dalej czuję.
Pamięta Pani chwile po zawodach?
Tak. Zabrano nas na konferencję prasową. Pierwszy raz w czymś takim brałam udział. Wielki stół, który prezentował się jak wybieg dla modelek, masa dziennikarzy zadających różne pytania. To było niesamowite.
Jak zareagowali kibice?
Wspaniałe. Na olimpiadzie było dużo Polonii amerykańskiej. Zaraz po tym, jak zdobyłyśmy te medale, przerwali kordon porządkowy, żeby nas wyściskać, wycałować, podrzucać z radości do góry. Wieczorem pojechałyśmy do kasyna, które prowadziła kobieta polskiego pochodzenia. Dała nam sombrera, chodziłyśmy w nich potem z Elwirą po wiosce olimpijskiej. Potem jeździłyśmy od jednego skupiska Polonii do drugiego. Wszyscy byli tak strasznie mili.
Ponoć Pani podczas igrzysk wystartowała w niedobranym stroju i w okularach trenera.
Tak. Miałam tylko jedną parę okularów, które zbiły się podczas treningów w Stanach. Dostałyśmy na cały wyjazd tylko 50 dolarów kieszonkowego, nie starczyłoby na nowe. Pożyczyłam od trenera. Strój też pozostawiał wiele do życzenia. Jeśli chodzi o ten z założenia bardziej elegancki, na otwarcie igrzysk, to były ciemnochabrowe narciarki elastyczne, chabrowe kurteczki, kozaczki i do tego czapeczki. Zaś startowałyśmy w okropnych, wełnianych, białych rajtuzach i wełnianych swetrach, Był też komplet z elastysku, zupełnie niedopasowany. Zupełnie inaczej jak dzisiaj, kiedy szyje się na wymiar, specjalnie dla każdego zawodnika. Mój strój był za szeroki, przez co zwiększał się opór powietrza. Dziś to nie do pomyślenia.
Dostała Pani jakieś nagrody za medal olimpijski?
Z mojego klubu sportowego Olimpia – ekspres do herbaty. Choć to może za dużo powiedziane – tak naprawdę to był blaszany garnuszek. Do niczego się nie nadawał, przeleżał więc kilkadziesiąt lat w piwnicy, a potem oddałam go jako pamiątkę do klubu. Dostałam też jakieś sztućce, a z Polskiego Komitetu Olimpijskiego – niewielkie pieniądze, ówczesną średnią krajową. Od województwa dostałam małą lodóweczkę. Ale taką absolutnie maleńką.
Skromnie.
Takie były czasy. Ale to było nieważne. Cieszyło mnie to, że robię to, co lubię. Że zjeździłam dzięki łyżwiarstwu kawał świata – bo byłam i w Japonii, i w Korei, i w Mongolii, i w Stanach, i w Kanadzie. O Europie nie mówiąc. I to w czasach, kiedy ludzie nie mieli takich możliwości podróżowania, jak dzisiaj.
Potem, na emeryturze, startowała Pani jeszcze w zawodach dla seniorów, również odnosząc sukcesy.
Nie traktuję tego jako wielki sukces, bo czym człowiek starszy, tym mniejszą ma konkurencję. Ale to było miłe doświadczenie. Poza tym z zaciekawieniem przyglądałam się, jak zmienia się sport – możliwości, stroje, sprzęt. Pamiętam, jak poszłam na siłownię, mając już 70 lat. Tak się podekscytowałam na widok tych wszystkich nowoczesnych urządzeń, że zapomniałam, ile mam lat i że muszę się już oszczędzać. I niestety, nadwyrężyłam sobie kolana i staw biodrowy.
Ale rusza się Pani do dzisiaj?
Tak. Codziennie rano robię gimnastykę. Mam to już we krwi. Jeżdżę również na rowerze. Niestety, stacjonarnym, bo na ulicach w dzisiejszych czasach panuje tak duży ruch, że boję się potrącenia. Natomiast włączam telewizor i zaczynam pedałować na swoim stacjonarnym rowerku. Jak jakiś ciekawy program leci, pedałuję coraz szybciej i szybciej, nie czując w ogóle wysiłku. Mąż mnie musi upominać i mówić: opanuj się. Bo przecież, proszę pani, ja mam już 83 lata!
Poleca Pani seniorom sport?
Oczywiście. Warto jeździć na rowerze, truchtać, wyjść na spacer. Widzę po znajomych, którzy na emeryturze przestają się ruszać, że szybko przybierają na wadze, zaczynają się problemy ze zdrowiem, z samopoczuciem. Zresztą, nie chodzi tylko o sport. Na emeryturze w ogóle warto znaleźć jakąś pasję. Bo jeśli jej się nie znajdzie, człowiek, który przestaje pracować, zaczyna odczuwać pustkę. I, przykro to mówić, szybciej od nas odchodzi. Trzeba wyznaczać sobie jakieś cele, mieć swoje hobby, coś, co się lubi. Choćby to była uprawa ogródka, spacery – coś z pozoru banalnego. Jeśli coś takiego dla siebie znajdziemy, na pewno będziemy wolniej się starzeć. I dłużej cieszyć życiem.