Nie liczą się wyniki, ale sam fakt uczestnictwa

Rozmowa ze Zdzisławem Bromkiem, wioślarzem, olimpijczykiem, nauczycielem wychowania fizycznego i trenerem grup młodzieżowych

20140114081506!Zdzisław_Bromek_1970Sportowcowi trudno jest przejść na emeryturę?

Sportowcy nie przechodzą na emeryturę (śmiech). Oczywiście w sensie zawodowym w końcu kiedyś przestają być aktywni. Ale zamiłowanie do ruchu jest jak nałóg i z tym nie da się tak po prostu skończyć. Choć nie da się ukryć, że kondycja z wiekiem jest już gorsza.

Pan chyba na brak kondycji mimo wszystko nie narzeka…

To już nie to samo, co kiedyś. Jakieś dolegliwości związane z wiekiem na pewno się pojawiają – tego nikt nie uniknie. Ale ciągle mam w sobie wytrzymałość, której wielu moim rówieśnikom brakuje. Dlatego pocieszam się, gdy obserwuję kolegów z mojego rocznika. Osoby, które się nie ruszają, to przepaść pod względem sprawności.

Zawstydza Pan kolegów?

Nie tylko kolegów w podobnym wieku, ale nawet osiemnastolatków. A proszę pamiętać, że mam już prawie 70 lat.

Skąd wziął się pomysł na wioślarstwo?

Mieszkaliśmy blisko krakowskiego klubu AZS, nad Wisłą. Zaczęło się od mojego brata, który polubił wiosłowanie. Też chciałem spróbować. Najpierw wybrałem kajak, ale – nie będę ukrywał – w ogóle mi to nie wychodziło. Ciągle się kąpałem w Wiśle. W 1961 r. definitywnie zdecydowałem się na wioślarstwo. I tak już zostało.

Ktoś dostrzegł, że ma Pan talent?

Miałem przede wszystkim dobre warunki fizyczne. W wioślarstwie duże znaczenie ma wzrost, a ja w tamtych czasach przy moich 187 cm byłem w górnej grupie. Początkowo wcale nie osiągałem dobrych wyników. Przez trzy lata występów w juniorach nic znaczącego nie osiągnąłem poza chyba jednym mistrzostwem Polski. Sukcesy zaczęły się dopiero, gdy przeszedłem do seniorów.

Wspomniał Pan o bracie. Pochodzi Pan z rodziny o sportowych tradycjach?

Nie. Brat jako student trochę próbował sił w sporcie, ale rodzice zainteresowali się tym, co robię, dopiero wtedy, gdy jechałem na olimpiadę. Wcześniej mówili: „Chcesz się bawić, to się baw”. Kiedy jednak usłyszeli, że jadę do Meksyku – zaczęli dowiadywać się, o co w tym wioślarstwie w ogóle chodzi.

I pojechał Pan.

Tak, to był rok 1968 – moja pierwsza i jedyna olimpiada. W tamtym okresie już sam taki wyjazd był wielkim przeżyciem i atrakcją. Wówczas niewielu miało możliwość podróżowania w tak odległe miejsca. To był jeden z najprzyjemniejszych aspektów bycia sportowcem.

7. miejsce dało Panu satysfakcję?

Oczywiście każde lepsze miejsce dałoby mi większą radość. Ale znałem swoje możliwości w ówczesnej czołówce światowej. Już sam wyjazd na olimpiadę oznaczał, że jest się wśród najlepszych. Ja byłem właśnie na takim mniej więcej poziomie w tym okresie. Wygrałem w finale B i to dało mi dużą radość. Prawdą jest, że w sporcie od zawsze liczą się medale. Ten próg oznacza popularność, splendor. Medaliści są zapraszani do prezydenta, otrzymują odpowiednie gratyfikacje. A osoby od czwartego miejsca, choć w zasadzie prezentują ten sam poziom, nie są tak widoczne. I w tym sensie pozostaje pewien niedosyt, jednak mimo wszystko było warto.

Jak Pan wspomina tej wyjazd od strony organizacyjnej? Olimpiada różniła się pod względem organizacyjnym od tego, co teraz oglądamy w telewizji?

Od strony organizacyjnej wszystko było jak najlepsze. Start wioślarzy był na początku olimpiady, kolejne dwa tygodnie byliśmy tam już tylko turystycznie. Naprawdę dużo zobaczyliśmy, a organizatorzy codziennie zapewniali nam atrakcje. Zwiedziliśmy samo miasto Meksyk, ale też piramidy, widzieliśmy walki byków, odwiedzaliśmy muzea. W tamtych czasach tak to wyglądało – teraz, gdy ktoś zakończy swoją konkurencję, musi wracać do domu. My naprawdę mogliśmy korzystać z takiego wyjazdu.

Dwa lata później na mistrzostwach świata w Kanadzie zajął Pan 10. miejsce.

Bardzo dobrze wspominam ten wyjazd, choć wynik nie był szczególnie imponujący. W St. Catharines była bardzo liczna Polonia, wszyscy dobrze się nami opiekowali. Po zawodach mieliśmy jeszcze cztery dni na zwiedzanie. Zabrano nas nad wodospad Niagara, odwiedziliśmy wiele miejsc w Ontario.

Jaki pomysł na siebie znalazł Pan po zakończeniu kariery sportowej?

Długo wiosłowałem jeszcze w klubie – do 1982 r. Przez trzy sezony startowałem w mistrzostwach świata mastersów w wioślarstwie – na czwórce i na jedynce. Poza tym biegam, jeżdżę na rowerze, na nartach.

Sport jest ważny w Pana życiu?

Bardzo ważny. To jest nawyk – nie ruszam się, czuję się źle. Muszę minimum raz w tygodniu pobiegać, jeżdżę na rowerze. Gdy tylko mogę pójść gdzieś piechotą, to idę. Wiele razy rodzina upomina mnie, bym wziął samochód. Ale nie widzę w tym żadnego sensu. Jeżeli mam przez pół godziny stać w korku, wolę ten czas spędzić na spacerze.

Udało się Panu zarazić sportem swoją rodzinę?

Jedna z córek próbowała sił w wioślarstwie. Bacznie jej się przyglądałem, ale zauważyłem, że po 2–3 latach nie robi postępów, więc uznaliśmy, że sportowcem zawodowcem nie będzie. Rekreacyjnie biega jednak w maratonach. Druga z córek jest natomiast zupełnie asportowa.

I nie udało się jej przekonać, mimo że przez wiele lat był Pan też nauczycielem wychowania fizycznego?

Nie (śmiech). Ale są osoby, które naprawdę trudno zmotywować.

Miał Pan takich uczniów, którzy za nic nie chcieli się ruszać?

W szkole, w której uczyłem – zespole szkół zawodowych, była raczej trudna młodzież. Nierzadko zdarzało się, że w grupie 15 osób tylko dwie były gotowe do lekcji i miały strój. Reszta nie miała zamiaru ćwiczyć. Gdy zagroziłem jedynką, mówili „to niech pan wpisze”. W tym wieku trudno kogoś przekonać do zmiany postawy. Jeżeli nie wyrobił w sobie pewnych nawyków w podstawówce czy gimnazjum, to praca jest naprawdę trudna. Nie pomagały ani prośby, ani groźby.

Trudno było się przestawić z bycia sportowcem na bycie trenerem sekcji wioślarskiej w AZS?

Nie. Na pewno w pracy pomaga wieloletnie doświadczenie zawodnika. Pamięta się swoje obciążenia, rytm, sposoby motywacji. I łatwiej jest mówić innym: „Zrób to, a nie rób tamtego”. Jedynym problemem jest poziom kandydatów na zawodników. Rzadko zdarzają się prawdziwe talenty, choć moi wychowankowie zdobywali sukcesy w kategoriach juniorów. To zawsze daje satysfakcję.

Dalej trenuje Pan młodzież?

Nie, ale przestałem dopiero w styczniu tego roku.

I co dalej?

O startach w zawodach raczej już nie myślę, ale w moich planach aktywność fizyczna jest ciągle obecna. Dzisiaj np. wyjeżdżam w Alpy na narty, bo jeżdżę tam każdego roku. Latem zawsze pływam, staram się regularnie przepłynąć przynajmniej kilometr czy dwa.

A może jeszcze start w Mistrzostwach Świata Masters w wioślarstwie?

Nie mówię „nie”. Jest to ogromna impreza, na którą zjeżdża się ok. 4000 osób. Mistrzostwa trwają od czwartku do niedzieli i przyjeżdża ten, kto chce. Na własny koszt. Wyścigi odbywają się co pięć minut, więc jest to zdecydowanie większe wydarzenie niż start wioślarzy w mistrzostwach świata.

Startował Pan już kilka razy. Jakieś sukcesy?

Chyba kiedyś wygrałem, ale tam nie jedzie się po medale. Nie liczą się wyniki, ale sam fakt uczestnictwa, spotkania się z ludźmi. Odbywa się tam np. 10 równorzędnych startów i każdy zwycięzca otrzymuje symboliczny medal mistrza świata. Atmosfera jest niepowtarzalna. Również dlatego, że zawodników w prawdziwych mistrzostwach obowiązuje dieta, pewne reżimy. Sportowiec musi być wypoczęty, wyspany. A na takich mistrzostwach balujemy czasami do trzeciej nad ranem. I nikomu to nie przeszkadza w tym, by kilka godzin później stanąć na starcie! (śmiech).

Zdzisław Bromek

Urodził się w Krakowie w 1945 r. Na przełomie lat 60. i 70. był jednym z najlepszych polskich skifistów (wioślarzy w kategorii tzw. jedynek, czyli łodzi jednoosobowych). Od 1962 r. był reprezentantem AZS Kraków. Mimo ogromnych sukcesów, jakie odnosił w kraju, zabrakło mu spektakularnych osiągnięć na arenie międzynarodowej. Był ośmiokrotnym mistrzem Polski w jedynkach w latach 1968–1974 i 1976. Startował na Igrzyskach Olimpijskich w Meksyku w 1968 r. Dostał się do finału B, który wygrał, i tym samym został sklasyfikowany na 7. miejscu. Trzy razy brał udział w mistrzostwach świata. W 1970 r. w St. Catharines w Kanadzie zajął 10. miejsce w jedynkach, a cztery lata później w 1974 w Lucernie – 7. miejsce w czwórkach podwójnych. W 1975 r. w Nottingham (również w czwórkach podwójnych) zajął 11. miejsce. Czterokrotnie uczestniczył w mistrzostwach Europy: w jedynkach w 1967 r. w Vichy (zajął 12. miejsce), w 1969 r. w Klagenfurcie (10. miejsce) i w 1973 r. w Moskwie (odpadł w repasażach), a także w dwójkach podwójnych w 1971 r. w Kopenhadze (z Romanem Kowalewskim – 11. miejsce). Jest magistrem inżynierem, absolwentem Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Przez wiele lat pracował jako nauczyciel wychowania fizycznego oraz trener grup młodzieżowych w klubie AZS AWF Kraków sekcji wioślarskiej.