Jeszcze nie włączyłem świateł postojowych
Mimo niepozornych – jak na szczypiornistę – warunków fizycznych, w szczytowym momencie kariery był jednym z najlepszych rozgrywających na świecie. W 1976 r. zdobył z reprezentacją Polski brązowy medal na igrzyskach olimpijskich. Dziś 63-letni Jan Gmyrek nadal gra w piłkę ręczną i przez cały czas jest w ruchu. To, jak twierdzi, pozwala mu odreagować codzienne stresy.
Strasznie Pan zabiegany na co dzień, trudno Pana złapać. Wciąż treningi?
Tak się złożyło, że jestem odpowiedzialny za treningi grupy młodzików w Eggenburgu (Austria), gdzie obecnie mieszkam. Staram się ich nauczyć dobrze grać w piłkę ręczną. A jutro mamy kolejny mecz, trzeba ich przygotować, wszystko dopiąć na ostatni guzik.
Mimo, że kariera sportowca już dawno skończona, i tak trenuje Pan od rana do wieczora?
Rano raczej pracuję, a treningi mam popołudniami i wieczorem. To jest czas dla mnie. Wtedy bawię się tym, co najbardziej lubię – piłką ręczną.
Ciągle w ruchu?
Jak najbardziej! Póki się da. A gdy przyjdzie taki dzień, że już się nie będzie dało… no cóż, wtedy prawdopodobnie będę musiał włączyć światła postojowe (śmiech). Ale na razie nie chcę o tym myśleć. Na razie jest dobrze, przez cały czas jestem aktywny, w ruchu. Trzeba dbać o to, żeby nie dać się „zastać” kościom.
Jako sportowiec uzależnił się Pan od adrenaliny, którą daje aktywność i rywalizacja?
Chyba tak, podobnie zresztą jak wielu sportowców. Dlatego teraz także cały czas mobilizuję się, żeby to napięcie sportowe było. Dziś jestem odpowiedzialny za ludzi, których trenuję i cały czas adrenalina oraz koncentracja są w moim życiu obecne. Chcę, póki jeszcze mogę, coś im pokazać.
Słuchają Pana ci młodzi chłopcy?
O dziwo tak. Może dlatego, że rodzice płacą za te zajęcia… Nie ma więc takiego podejścia: robię łaskę, może przyjdę na trening, może nie… Dyscyplina jest u tych dziewięcio-, 11-letnich dzieciaków dosyć duża, przyjemnie się z nimi pracuje.
Kiedy zaczynał Pan grać, to marzył o wyjeździe za granicę, trenowaniu tam? To były siermiężne czasy gomułkowskie, koniec lat 60…
Oczywiście, że nie. W 1980 roku, przed olimpiadą, która miała być trzecią w mojej karierze, brałem udział w przygotowaniach, miałem nadzieję, że się załapię do kadry. Niestety z różnych powodów selekcjoner mnie nie powołał. Wyjechałem wtedy do Austrii w wieku 29 lat. Jakoś się udało ominąć wymóg trzydziestki… Wtedy, żeby wyjechać za granicę, trzeba było mieć ukończone 30 lat, takie obowiązywały przepisy. Nie to co dziś, kiedy każdy może grać gdzie chce, wyjeżdżać… Potem przez siedem lat grałem w lidze austriackiej.
Różnica między polską a austriacką ligą była wtedy duża?
Oj, była. Austria to mały, skromny kraj, jeśli chodzi o ligę szczypiornistów. Daleko im było do tuzów europejskich, takich jak Francja, Hiszpania czy Polska.
A więc polska piłka ręczna była wtedy potęgą…
Tak, na szczytach były same polskie nazwiska trenerów i zawodników. Kiedyś najlepsze kluby szukały właśnie tych polskich nazwisk. Potem to się zmieniało, szukało się Jugosłowian. Teraz wszyscy chcą Skandynawów…
Poziom gry w Austrii może był niższy, a finanse?
Nie myślałem wtedy tymi kategoriami. Najlepszą nagrodą za granie w piłkę była dla mnie zgoda na wyjazd do Krakowa, do domu. Z tego też powodu, gdy zastanawiałem się gdzie za granicę wyjechać, wybrałem Austrię a nie Szwecję, skąd też miałem propozycję. Z Austrii po prostu miałem dużo bliżej do domu.
Kto Pana namówił, żeby grać w szczypiorniaka? Zazwyczaj chłopaki wolą kopać piłkę na podwórku.
Ja też kopałem. Byłem zawodnikiem Wisły w piłkę nożną i AZS-u Kraków w piłkę ręczną… Miałem świetnych nauczycieli wychowania fizycznego. To byli między innymi Adam Kręp i Jacek Fuk. Zarazili mnie pasją do sportu. Trafiłem do AZS, który grał wtedy w drugiej lidze, potem awansował do pierwszej. I tak jakoś pomalutku, powolutku…
Pomalutku? W wieku 21 lat grał Pan już w reprezentacji Polski na olimpiadzie, zajęliście 10. miejsce. Cztery lata później jako 25-latek zdobył Pan wraz z kolegami brązowy medal olimpijski… Pamięta Pan, jakie to było uczucie stać na podium?
Takich rzeczy się nie zapomina. Wydawało nam się, że jesteśmy mocarzami. Niesamowita sprawa. Pamiętam, że graliśmy wtedy o to trzecie miejsce z Niemcami… Emocje ogromne, a potem… usłyszeliśmy Mazurka Dąbrowskiego stojąc na podium. Może jestem starej daty, ale ta melodia wywarła na nas wtedy ogromne wrażenie. Wilgotne oczy były, a jakże. Pamiętam też moją pierwszą olimpiadę w Monachium w 1972 roku. Wtedy po raz pierwszy wprowadzono piłkę ręczną na igrzyska olimpijskie. Walczyliśmy, żeby dostać się do tej pierwszej dziesiątki. Trzeba było ostro, twardo grać, żeby cokolwiek osiągnąć. To kontaktowy sport. Swoją drogą podziwiam kobiety, które go uprawiają…
Trzykrotnie zdobył Pan też mistrzostwo Polski z Hutnikiem Kraków.
Do takiego wyniku dochodziliśmy ciężką pracą.
Był Pan liderem zespołu. Tak wszyscy mówili.
Skoro tak mówili… Koledzy mi zaufali, wszyscy razem ciężko pracowaliśmy. Mieliśmy trzy razy w roku zgrupowania treningowe po dwa-trzy tygodnie i to nas zespoliło, zgraliśmy się. Mieliśmy plan do wykonania. Dlatego moim najważniejszym celem nie było zdobycie bramki. Jako rozgrywający zawsze dbałem o to, by dobrze podać, zrealizować ten plan. Kiedy już się ze sobą oswoiliśmy, dobrze poznaliśmy, mogliśmy pograć zwodem, zastosować kombinowaną obronę, zdobywać bramki nie tylko z ataku pozycyjnego.
Na zgrupowaniach trener dawał mocny wycisk?
Nawet nie musiał, ponieważ byliśmy maksymalnie zmobilizowani. Wiedzieliśmy, na co się decydujemy. Tym bardziej, że zostało to potem poparte wynikami, między innymi na mistrzostwach. To była olbrzymia motywacja.
Granie w klubie i reprezentacji Polski musiało się wiązać ze sporą dawką emocji. Czy po rozegraniu 160 spotkań w reprezentacji ciężko było odwiesić sportowe buty na kołek?
W sumie to ich do końca nie odwiesiłem, bo kiedy wyjechałem do Austrii, jednocześnie grałem i byłem trenerem. I tak jest, z grubsza biorąc, do dziś. Tak się szczęśliwie złożyło, że po moim pobycie w Austrii rozegrałem jeszcze jeden sezon w Hutniku jako zawodnik, a później jeszcze przez kilka lat trenowałem zawodników tego krakowskiego zespołu. Potem przez krótki czas byłem trenerem młodzieżowej reprezentacji Polski… Teraz szkolę dzieciaki w Austrii. I tak pomalutku, powolutku, zbliżam się do wieku emerytalnego.
W Pana przypadku to chyba jednak nie ten moment. U sportowców wiek emerytalny nie jest przecież taki sam jak w przypadku zwykłych ludzi?
Chyba nie. Tak czy inaczej, chciałbym jeszcze być aktywny jako trener przynajmniej do 65 lat a może i dłużej. W międzyczasie mogę się wyładować i doładować w zespole, w którym gram w piłkę ręczną.
Jako trener biega Pan tak samo dużo jak zawodnik?
Nie, trochę mniej… Ale należę też do krakowskiej grupy, która co roku bierze udział w mistrzostwach Europy oldboyów. Tam jestem zawodnikiem.
Które miejsce ostatnio zajęliście?
Siódme. Więc jak widać, satysfakcja jest. Zresztą dla mnie najważniejsze jest samo granie.
Uprawia Pan jeszcze inne sporty?
Przynajmniej raz w tygodniu staram się grać w koszykówkę. Mamy grupę ludzi, z którą rozgrywamy mecze. Ta fascynacja została mi jeszcze z lat młodości, już wtedy pociągał mnie ten sport. Tak mam, że bardzo lubię zespołowe gry.
A narty? Pływanie?
Pływam raczej od przypadku do przypadku, koszykówka i piłka ręczna wystarczają mi jako formy aktywności. Poza tym mój stan zdrowia nie pozwala się za bardzo przeciążać. Jestem po dwóch operacjach bioder, co nie pomaga na przykład w pływaniu. Choć nie chcę się zastanawiać czy przyczyną kontuzji bioder był mój ukochany sport, czy nie. Mówię sobie: widocznie tak miało być i tyle.
Co Panu pomaga w codziennym życiu?
Poprzez ruch mogę się rozładować po całym dniu pracy. Są też takie sytuacje, że budzę się i coś mnie boli, na szczęście przechodzi. Najważniejsze jest, żeby pamiętać o dozowaniu aktywności, nie przesadzić, nie przeciążyć się zbytnio. Ja się staram tak robić. Chociaż ostatnio na przykład zapisałem się do ligi austriackiej 35 plus. To młodziki! Organizują mistrzostwa, w których też biorę udział… a już nawet nie pamiętam kiedy miałem 35 lat! I gram z tymi źrebakami, choć nie zawsze jest łatwo dotrzymać im kroku. Gram tak, jak przeciwnik pozwala. Daje mi to jednak sporo satysfakcji.
Czego dostarczał Panu sport kiedyś, a co daje dziś?
Nigdy nie zakładałem, będąc młodym, że tak daleko zajdę. Że będę miał z tego profity, a nawet zarobię na uprawianiu sportu. Miałem zupełnie inną motywację. I mimo to udało się: ja, człowiek z demoludu poznałem świat – kiedyś wyjazd do NRD był już dla mnie wielkim przeżyciem! Ale na pieniądze nie patrzyłem. Dziś zaś aktywność jest dla mnie relaksem, uzupełnieniem życia. Po prostu to lubię…
Jan Gmyrek
Szczypiornista, pozycja: środkowy rozgrywający. Wielokrotny reprezentant Polski. Urodził się 2 marca 1951 roku w Krakowie. Jako nastolatek grał w piłkę nożną, ale w wieku 13 lat zaczął przygodę z piłką ręczną i pozostał jej wierny do dziś. W latach 1964-69 grał w AZS Kraków. Potem trafił do Stali Mielec (był tam do 1976 roku).
W 1972 r. po raz pierwszy wziął udział w igrzyskach olimpijskich, Polska zajęła wówczas 10. miejsce. Cztery lata później jego drużyna zdobyła na olimpiadzie w Montrealu brązowy medal. Był jednym z czołowych rozgrywających w piłce ręcznej na świecie.
Gmyrek dwukrotnie brał udział w rozgrywkach mistrzostw świata (1974 r. w NRD, gdzie razem z drużyną zajął IV miejsce, 1978 r. w Danii – VI miejsce). Z reprezentacją Polski rozegrał 160 spotkań, a z Hutnikiem Kraków zdobywał Puchar Polski (1978 r.) i dwa razy tytuły mistrza Polski (1979 i 1980 r.).
Prawdziwy lider zespołu – mówili o nim, że ma oczy dookoła głowy i potrafi wyprowadzić przeciwnika z równowagi.
Na początku lat 80. wyjechał do Austrii, gdzie grał w zespole z Eggenburga. Przez wiele lat mieszkał w Krakowie, dziś jego dom jest w Austrii, choć w stolicy Małopolski jest częstym gościem. Ma żonę i dwójkę dzieci.
Za swoje osiągnięcia został odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi.