Odkryjmy radość z biegania
Rozmowa z Bogusławem Mamińskim, byłym lekkoatletą, biegaczem na średnich i długich dystansach, wicemistrzem świata i Europy
Ma Pan prawie 59 lat i wiele sukcesów sportowych na swoim koncie. W zasadzie można by powiedzieć: „wystarczy”. Pan stawia jednak na aktywność – sam biega i zachęca do tego Polaków. Dlaczego?
Przez dziesięć lat mieszkałem we Włoszech, gdzie byłem najpierw zawodnikiem klubu Atletica Bojanese, a potem trenerem. Nabrałem tam pewnych włoskich nawyków. Bo w Polsce utarło się, że człowiek zbliżający się do sześćdziesiątki prawie do niczego już się nie nadaje. We Włoszech uważa się z kolei, że jest to ktoś doświadczony i z ogromnym potencjałem. Aby tego potencjału nie marnować, musi o siebie dbać. A aktywność fizyczna to podstawa. Pozwala seniorom utrzymać sprawność, poprawia nastrój, łagodzi niektóre dolegliwości związane z wiekiem. Dlatego cały czas staram się być aktywny – zawodowo, ale i rekreacyjnie uprawiam sporty. Dzięki temu jestem w dobrej kondycji fizycznej. Powiem nieskromnie, że czuję się przynajmniej o 10 lat młodszy od wielu moich rówieśników (śmiech)
Gdy wrócił Pan z Włoch do Polski postanowił uaktywnić rodaków.
Tak. Uznałem, że muszę „rozbiegać” Polaków. I to się udało. W 2003 roku zaczęliśmy organizować masowe biegi. Nie dla wyczynowców, ale zwykłych ludzi. To był czas, kiedy osoby biegające po parkach czy chodnikach często pokazywano jeszcze palcami. Teraz w organizowanych przeze mnie zawodach „Biegnij Warszawo” bierze udział kilkanaście tysięcy uczestników. W tej imprezie mniej stawiamy na wyniki i współzawodnictwo. Bardziej chodzi o aktywne spędzenie czasu wolnego, radość z biegania i promowanie tej najprostszej formy ruchu. Rywalizacja jest drugorzędna.
Organizuje Pan także tak zwane „Biegi śniadaniowe”. Co to właściwie jest?
Odbywają się zazwyczaj w nadmorskich polskich kurortach. Konkretnego dnia, o konkretnej godzinie ludzie gromadzą się w ustalonym miejscu i biegniemy. Podczas biegu odbywają się konkursy i zabawy a na mecie każdy z uczestników otrzymuje pakiet śniadaniowy. Organizujemy te biegi głównie z myślą o wczasowiczach, którzy mają moment do zastanowienia się nad sobą i dużo wolnego czasu. Kiedyś rekreacja na urlopie ograniczała się do siedzenia w knajpach. A gdy na plaży ktoś grał w siatkówkę, to wielu wolało kibicować, niż stanąć na boisku. Dzięki naszym biegom trochę się to zmieniło. Biegają wszystkie pokolenia – od maluchów po naprawdę sędziwych seniorów. I to jest wspaniałe.
Ludziom zaczyna chcieć się ruszać?
Najtrudniej jest zmotywować się na początku. Proszę spróbować na własnym przykładzie. Gdy jest pani bardzo zmęczona albo zestresowana, proszę pójść poruszać się. Wiem, że wieczorem trudno jest podjąć taką decyzję, ale naprawdę warto. Wróci pani po biegu czy siłowni, weźmie prysznic i będzie zupełnie innym człowiekiem. Nawet spać zachce się później niż zwykle. To rzeczywiście działa.
Seniorzy chętnie przychodzą na organizowane przez Pana biegi?
Oczywiście! Jest ich bardzo dużo. Dlatego imprezie „Biegnij Warszawo”, organizowanej od wielu lat dzięki naszej współpracy z Ministerstwem Sportu i Turystyki, towarzyszy impreza alternatywna – „Maszeruję – Kibicuję”. To jest jakby drugi bieg, tylko na dystansie o połowę krótszym. Stworzyliśmy go między innymi z myślą o seniorach, dla których pokonanie 10 kilometrów mogłoby być trudne. Marsz w dużej grupie przy oprawie muzycznej jest doskonałą zabawą. Są seniorzy, którzy w jednym roku biorą udział w tym marszu, a za rok już w biegu. Bo pokonanie bez problemu krótszej trasy, utwierdza ich w przekonaniu, że z dłuższą też sobie poradzą.
Osoby starsze, które wcześniej nie były aktywne, mogą tak po prostu wziąć udział w takiej zabawie?
To jest marsz. Nikt nikogo nie pospiesza, nie trzeba pokonać całego dystansu. Jak już wspomniałem, nie o rywalizację chodzi. Zresztą nie trzeba przyjeżdżać do Warszawy, by czerpać radość z aktywności po 55. roku życia. Zachęcam wszystkich seniorów do maszerowania, biegania albo innej aktywności. Oczywiście na początku nie radzę przesadzać ani z kilometrami, ani obciążeniami. Forma przychodzi z czasem i wtedy można sobie pozwolić na więcej.
Czy w Polsce ciągle dziwi widok aktywnego seniora, który na przykład biega rano po parku?
Wręcz przeciwnie. Coraz częściej widzi się starsze osoby, które biegają. Przywołam przykład mojej osiemdziesięcioletniej mamy. Od 10 lat kilka razy w tygodniu robi marszobiegi i czuje się świetnie. Sama się do tego przekonała i teraz „zaraża” tym innych. Tak jest w wielu przypadkach i to doskonały pomysł. Raźniej maszeruje się w grupie i można się wzajemnie motywować.
Ruszanie się jest teraz w modzie?
Tak, widać to chociażby w dużych firmach, gdzie organizowane są korporacyjne treningi, biegi. Na siłowni czy podczas maratonu załatwia się nawet interesy. Po pracy ludzie umawiają się na tenisa, squasha.
A jak zaczęła się Pana przygoda ze sportem?
Był obecny w moim życiu od dziecka. Rodzice, a zwłaszcza tata – działacz sportowy – wpajali we mnie zamiłowanie do aktywności. Nigdy nie było w tym jednak rywalizacji. A podczas odbywania zasadniczej służby wojskowej dostałem propozycje od wojskowych klubów sportowych. I tak trafiłem do WKS Oleśniczanka. Miałem 21 lat, to dosyć późno jak na początek kariery sportowej. Ale w tamtych czasach takich przypadków jak mój było więcej, bo nie istniało tyle klubów i nikt nie zajmował się wyszukiwaniem osób, które miały potencjał.
Kiedy pojawił się pierwszy sukces?
Dość szybko. W 1976 roku oglądałem w telewizji Igrzyska Olimpijskie w Montrealu jako normalny żołnierz odbywający zasadniczą służbę wojskową. Podziwiałem Bronisława Malinowskiego, który w biegu na trzy tysiące metrów z przeszkodami zdobył srebrny medal. Cztery lata później startowałem z nim na Igrzyskach Olimpijskich w Moskwie. Oczywiście to nie wzięło się znikąd. Na pewno duże znaczenie miał fakt, że wcześniej uprawiałem gry zespołowe, chociażby grałem w piłkę nożną. W szkolnych zawodach też zawsze wyróżniałem się w biegach. Jednak nikt tego nie zauważył, nie było trenera, który znałby się na biegach. Ale lepiej późno niż wcale. Zwłaszcza, że coś udało mi się osiągnąć.
W 1978 roku zdobył Pan swój pierwszy złoty medal w biegu przełajowym na dystansie sześciu kilometrów. To były mistrzostwa Polski w Warszawie. Później trener Wiesław Kiryk zabrał Pana na zgrupowanie do Meksyku. Miłe wspomnienia? A warunki znacząco różniły się od tych, jakie zapewnia się teraz sportowcom?
Wszystko było wtedy inne. Chociażby kwestia podróżowania po świecie. Zgrupowania wiele razy były zupełnie przypadkowe, organizowane w ostatniej chwili. Kiedy mieliśmy już cel podróży, okazywało się, że albo nie ma paszportów, albo nie dostaniemy wizy. Kibicom, szczególnie w dzisiejszych czasach, pewnie niełatwo to sobie wyobrazić. Ale te trudne warunki to paradoksalnie był dodatkowy bodziec do ciężkiej i systematycznej pracy. Dzięki temu można było jakoś się przebić i pokazać światu, bo możliwość wyjazdów gwarantował tylko odpowiedni wynik sportowy. Praca ma znaczenie zwłaszcza w konkurencjach biegowych. Nie da się bazować tylko na talencie. Oczywiście warunki do trenowania były prymitywniejsze, niż obecnie. Ale jak się okazuje, myśl szkoleniowa nie była najgorsza, skoro z wynikiem pani Ireny Szewińskiej na 400 metrów, z którą byłem na zgrupowaniu w Meksyku, do dziś zawodniczki nie mogą sobie poradzić. Podobnie rzecz ma się w przypadku naszego polskiego koronnego dystansu trzech kilometrów z przeszkodami. Do wyników Bronisława Malinowskiego czy mojej skromnej osoby obecni zawodnicy nie mogą się zbliżyć.
Z czego to wynika?
Nie wiem. Sam się zastanawiam, czy to z dobrobytu człowiek nie jest odpowiednio zmotywowany do ciężkiej pracy.
W swojej karierze miał Pan wyjątkowego pecha. Szczyt formy, marzenia o złocie i…
Tak, to był rok 1984. Trenowałem przed Letnimi Igrzyskami Olimpijskimi, które miały się odbyć w Los Angeles. Moje wyniki potwierdzały, że mogłem tam liczyć na złoty medal. W tym sezonie w Brukseli byłem bardzo bliski wyniku Bronisława Malinowskiego, czyli rekordu Polski. Dzieliło nas tylko sześć setnych sekundy, to jest sześć centymetrów. Przed rozpoczęciem igrzysk olimpijskich byłem numerem jeden na światowych listach, więc chyba mogłem marzyć o złocie… W 1982 zdobyłem wicemistrzostwo Europy, w 1983 wicemistrzostwo świata, więc ostatecznie nie miałbym nic przeciwko, gdybym w 1984 roku zdobył wicemistrzostwo olimpijskie (śmiech). Ale marzyłem o usłyszeniu „Mazurka Dąbrowskiego” w Los Angeles. Byłby to piękny powrót do historii, bo tam podczas igrzysk w 1932 roku złoty medal w biegach zdobył Janusz Kusociński.
Ale kraje Europy wschodniej zbojkotowały igrzyska w Los Angeles. Zamiast do USA pojechał Pan za drugą stronę żelaznej kurtyny – do Moskwy, gdzie zorganizowano alternatywne zawody „Przyjaźń-84”.
Chyba wszyscy, których ta decyzja dotyczyła, byli zbulwersowani. Na igrzyska przygotowuje się przez wiele lat. I formy z danego roku nie da się powtórzyć za cztery lata. Choć ja wtedy tak nie myślałem. Jednak kiedy te cztery lata minęły, zrozumiałem, jak bardzo się myliłem. Decyzja o bojkocie igrzysk zapadła w maju, czyli na początku sezonu. Wielu moich kolegów załamało się i zupełnie odpuściło. A ja postanowiłem swoimi wynikami udowodnić, jak duża krzywda nas spotkała. Chciałem pokazać, co mogliśmy osiągnąć, a nie osiągniemy.
Złoty medal w zawodach „Przyjaźń” był pocieszeniem?
To było miłe, ale tych zawodów już tak poważnie jak igrzysk nikt nie traktował.
Trudno było przejść na sportową emeryturę?
Przygotowywałem się do tego i środki pozyskane z biegania starałem się inwestować. Stworzyłem ośrodek szkoleniowo-wypoczynkowy w Międzyzdrojach, który służy zarówno zawodowcom jako miejsce przygotowań do konkurencji wytrzymałościowych, jak i zwykłym ludziom. Ośrodek oraz organizacja biegów pochłaniają mnie całkowicie.
I nie ma Pan czasu, by się starzeć…
(śmiech) O to przecież chodzi.
* * *
Bogusław Mamiński – bieg z przeszkodami to jego życie
Urodził się 18 grudnia 1955 roku w Kamieniu Pomorskim. Ukończył Zespół Szkół Mechanicznych w Gryficach, miał być mechanikiem samochodowym. Choć od dziecka lubił biegać, gdyby nie służba wojskowa, pewnie nigdy nie zostałby wyczynowcem. Właśnie podczas pobytu w Wojskach Obrony Powietrznej Kraju dostał propozycje trenowania od CWKS Legia oraz WKS Oleśniczanka. Podobno zawsze wyróżniał się podczas porannej zaprawy i któregoś dnia ktoś dostrzegł jego talent. W 1977 roku dostał się do finału mistrzostw Polski w biegu przełajowym na 6000 m, ale pierwszy medal i na dodatek złoty, zdobył w tej samej dyscyplinie rok później. Podczas Letnich Igrzysk Olimpijskich w Moskwie w 1980 roku zajął siódme miejsce w biegu na 3000 m z przeszkodami. Podczas Mistrzostw Europy w Lekkoatletyce w 1982 roku w Atenach zdobył srebrny medal. W 1983 znów był drugi podczas Mistrzostw Świata w Helsinkach. Rok później miał jechać na olimpiadę do Los Angeles. Był w szczytowej formie, a swoimi wynikami bardzo zbliżał się do polskiego rekordzisty Bronisława Malinowskiego. Niestety kraje socjalistyczne zbojkotowały igrzyska w Los Angeles w odwecie za bojkot przez Zachód igrzysk w Moskwie cztery lata wcześniej. Zamiast do USA Mamiński pojechał na zawody „Przyjaźń” i tam zdobył złoto na 3000 m z przeszkodami. W 1985 roku wyjechał do Włoch, gdzie spędził 10 lat jako zawodnik a potem trener. Po powrocie został zawodnikiem Bałtyku Rewal, którego założycielem, a wtedy również prezesem, był jego ojciec. W 1993 roku zdobył złoty medal podczas Mistrzostw Polski Seniorów w Lekkoatletyce.
Udaje mu się rozbiegać Polaków
Bogusław Mamiński jest organizatorem corocznej imprezy „Biegnij Warszawo”. Bieg rozgrywany jest na dystansie 10 km a na jego pokonanie zawodnicy mają maksymalnie dwie godziny. Co roku na starcie pojawia się nawet kilkanaście tysięcy osób. „Maszeruję – Kibicuję” to wydarzenie towarzyszące zawodom „Biegnij Warszawo”. Uczestnictwo polega na przejściu marszem 5-kilometrowej pętli, wyznaczonej obok trasy biegu. Bogusław Mamiński organizuje także tzw. „Biegi śniadaniowe” w nadmorskich kurortach (m.in. Jarosławcu, Rewalu, Międzyzdrojach). Bieg prowadzony jest w takim tempie, by każdy mógł go ukończyć. Przed zawodnikami jedzie samochód terenowy z profesjonalnym sprzętem nagłośnieniowym i prowadzącym, który zabawia uczestników biegu. Na mecie każdy dostaje pakiet śniadaniowy.
Z inicjatywy Mamińskiego 17 maja br. zorganizowano bieg na Monte Cassino. W sumie ponad dwa tysiące ludzi wbiegło na wzgórze szlakiem, którym 70 lat wcześniej nacierali Polacy. Wśród nich były 1052 osoby z naszego kraju. Każda z nich miała przy numerze startowym wypisane nazwisko żołnierza. W ten sposób oddano hołd tym, którzy tu polegli i spoczęli na miejscowym, polskim cmentarzu.