Na boisku spędził tysiąc niedziel. Ma 90 lat i wciąż jest aktywny

IMG_0298Z panem Stefanem najlepiej umówić się po południu w okolicach krakowskiego Rynku. Przyjeżdża tu codziennie tramwajem i udaje się na długi, co najmniej dwugodzinny spacer – bez względu na pogodę. – Jeśli jest chłodniej, po prostu ubieram się cieplej – wzrusza ramionami 90-latek. – Bo najgorsze, co można zrobić, to zamknąć się w czterech ścianach i usiąść samotnie przed telewizorem.
Niedawno lekarz, podziwiając dobrą kondycję pana Stefana, zapytał go, co robił w przeszłości. „Całe lata biegałem po boisku” – odrzekł pacjent, wieloletni sędzia piłkarski. Patrząc na Stefana Lipniaka trudno uwierzyć, że ten aktywny, radosny człowiek ma za sobą koszmarne wojenne przeżycia. Za drutami obozów koncentracyjnych spędził 44 miesiące.

Po pierwsze przeżyć

– O tym nie da się zapomnieć, choć tyle czasu już minęło. Zabrali mi całą młodość – mówi pan Stefan. Miał zaledwie 17 lat, gdy padł ofiarą akcji zaplanowanej przez hitlerowskiego dygnitarza, oficera SS Alberta Schmelta. Noc z 26 na 27 czerwca 1941 r. wciąż pojawia się w koszmarach. Gestapo wpadło do domu i wśród lamentu rodziny aresztowało pana Stefana. Razem z grupą 800 młodych Polaków – w tym wielu znajomych – został przewieziony najpierw do Sosnowca, a następnie do obozu pracy przymusowej Klein Mangersdorf.

Młodzi robotnicy pracowali przy budowie autostrady nieopodal Gliwic, najczęściej po 14-16 godzin. – Najgorszy był głód – wspomina pan Stefan. Więźniowie otrzymywali tylko jeden posiłek dziennie. Dokuczały im choroby, wszy i pluskwy. Brak kontaktu ze światem zewnętrznym był dla młodych Polaków, niespodziewanie rozdzielonych z rodzinami, niezwykle trudny do zniesienia.

W obozie Klein Mangersdorf pan Stefan przebywał rok. Potem był dalszy ciąg obozowej tułaczki, a w 1944 roku ostatni przystanek – Auschwitz III. To właśnie tam, w Monowicach, założono obóz pracy przymusowej koncernu IG Farben – jeden z największych podobozów KL Auschwitz. W momencie, gdy trafił tam pan Stefan, liczył aż 11 tys. więźniów. Wśród nich byli m.in. laureat Pokojowej Nagrody Nobla Elie Wiesel oraz znany włoski pisarz Primo Levi.

Pan Stefan z żoną Janiną
Pan Stefan z żoną Janiną

W Monowicach pan Stefan pracował przy rozładowywaniu wagonów, które przywoziły materiały na budowę: drewno, kamienie, cegły oraz węgiel. Morderczy wysiłek, obozowa ciasnota, głód i przemoc sprawiały, że rotacja więźniów była bardzo duża. Jak szacuje Państwowe Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu, w wyniku pracy przymusowej dla IG Farben życie mogło stracić nawet 10 tys. osób.

– Codziennie w mojej grupie padało trzech, czterech ludzi. Na ich miejsce od razu przychodzili nowi – opowiada pan Stefan. Jego samego na szczęście nie dopadły śmiertelne obozowe choroby. Uniknął tyfusu i biegunki, które zbierały największe żniwo. – Często się zastanawiam: skąd w człowieku było tyle siły, by to wszystko przeżyć? Nie potrafię odpowiedzieć – przyznaje były więzień.

Wolność i co dalej?

Pan Stefan przebywał w Auschwitz do samego końca, czyli do 18 stycznia 1945 r. – Gdy zbliżał się front, ewakuowano obóz. Pędzono nas na zachód, szliśmy w niesamowitym mrozie. To był tak zwany marsz śmierci. Mnóstwo więźniów padło z wycieńczenia, z głodu i wychłodzenia. Esesmani bez skrupułów strzelali do tych, którzy słabli po drodze. Noc przespaliśmy pod gołym niebem. Mnóstwo ludzi umarło na placu. Więźniom, którzy przeżyli, strażnicy kazali ściągnąć zmarłych na jedną hałdę i podpalili.

Ci, którzy przetrwali marsz śmierci, mieli być przewiezieni w otwartych wagonach do obozu Sachsenhausen. To właśnie wtedy, pomimo ogromnego zagrożenia ze strony Niemców nadzorujących grupę z Auschwitz, pan Stefan z kolegą podjęli decyzję o ucieczce. Wykorzystali chwilę nieuwagi strażników i przebiegli między wagonami na stacji kolejowej. – Nie wiedzieliśmy dokąd iść, gdzie wschód, gdzie zachód… Poza tym mieliśmy na sobie obozowe pasiaki. Po drodze spotkaliśmy Żydów, którzy tak jak my uciekli z transportu. W ciągu dnia wspólnie się ukrywaliśmy, w nocy uciekaliśmy.

Po kilku dniach byli więźniowie rozstali się, a pan Stefan znalazł się w samym centrum wojennych działań – w miejscu, gdzie właśnie przechodził front. Po jednej z bitew trafił na pole zasłane ciałami poległych Niemców i Rosjan. Pełno było spalonych czołgów, w których wciąż tkwiły zwęglone zwłoki. Właśnie wtedy do pana Stefana dotarło, że nie musi się już ukrywać. Niemcy uciekli na Zachód. Był wolny.

Kiedy wrócił do domu, nie poznała go własna matka. Kobieta była pewna, że syn nie żyje, bo od czasu aresztowania nie otrzymała od niego żadnej wiadomości. Wystraszyła się, że ktoś obcy wszedł do domu. 21-letni Stefan, wychudzony i wycieńczony, nie przypominał 17-latka, który opuścił dom pod kolbami niemieckich karabinów. – Położyłem się do łóżka i w zasadzie spędziłem w nim cały rok, próbując dojść do siebie.

Właśnie wtedy, gdy wydawało się, że będzie mógł zacząć żyć normalnie, przyszło powołanie do wojska. Pan Stefan trafił do Wojsk Ochrony Pogranicza w Przemyślu. Szybko okazało się, że wojenny koszmar w zasadzie powrócił. – To też było życie w niewoli – mówi. Jednostka pana Stefana została skierowana do walki z Ukraińską Powstańczą Armią. Znowu wrócił strach i stałe poczucie zagrożenia.

W wojsku Stefan Lipniak spędził 18 miesięcy. Po powrocie do cywila musiał zdecydować, co dalej. Rodzice już nie żyli, rodzeństwo zdążyło ułożyć sobie życie. 23-letni mężczyzna nie miał zawodu, bo przed aresztowaniem przez Niemców nie zdążył ukończyć szkoły. Przyjechał do Krakowa, gdzie właśnie rozpoczynała się budowa Nowej Huty. Pracował przy rozładowywaniu towarów i w magazynie. – Praca była bardzo ciężka, w zasadzie podobna do tej w obozie – wspomina pan Stefan. Jak się jednak okazało, to właśnie Kraków stał się jego domem, aż do dziś. Tutaj spotkał miłość swojego życia – ukochaną żonę Janinę, z którą przeżył 60 lat.

Piłka – moja pasja

Wolny czas naszemu bohaterowi szybko zaczęła wypełniać piłka nożna. W 1950 r. zaczął kibicować Wiśle Kraków i coraz częściej bywał na stadionie. – Pomyślałem: co będę siedział w ciasnym mieszkaniu i patrzył tylko na tramwaje przejeżdżające za oknem… – wspomina.

Pan Stefan do dziś przechowuje pamiątki z lat spędzonych na boisku. W tym zeszycie zapisał wszystkie mecze, które sędziował.
Pan Stefan do dziś przechowuje pamiątki z lat spędzonych na boisku. W tym zeszycie zapisał wszystkie mecze, które sędziował.

Wkrótce pan Stefan zainteresował się pracą sędziego piłkarskiego. Ukończył kurs, zdał egzamin i zaczął sędziować mecze w niższych klasach rozgrywkowych. Karierę rozpoczętą w 1958 r. ukończył dopiero po sześćdziesiątce. Czy był surowym sędzią? – Czasem bywałem liberalny, ale zawsze sędziowałem zgodnie z regulaminem. Nieraz wyciągałem czerwoną kartkę – wspomina.

Niezwykłą dokumentacją ponad 30 lat spędzonych na małopolskich boiskach jest specjalny zeszyt. Stefan Lipniak skrupulatnie notował w nim każde spotkanie, w którym brał udział jako sędzia główny lub liniowy. Spisane są daty meczów, klasa, w której rozgrywane były spotkania oraz nazwy drużyn – często od dawna nieistniejących. Dla każdego fana futbolu to prawdziwa kopalnia wiedzy o historii małopolskiej piłki nożnej. Dla pana Stefana – cenna pamiątka. Tak samo jak emblematy, które naszywał na sędziowską koszulkę oraz czerwona i żółta kartka.

– Na boisku spędziłem tysiąc niedziel. Przygotowania do meczu to był cały rytuał: szykowanie stroju, czyszczenie butów… Zabierałem gwizdek, a później – gdy wprowadzono nowy system kar – także żółtą i czerwoną kartkę, i ruszałem w drogę. Często jeździła ze mną także żona i córki. Ja biegałem po boisku, a one szły na spacer po ładnej okolicy.

W ten sposób pan Stefan objechał z gwizdkiem praktycznie całą Małopolskę. Kiedy w rozmowie padają nazwy miasteczek i wsi wokół Krakowa, były sędzia od razu przywołuje z pamięci nazwę lokalnego klubu. Nawet po zakończeniu sędziowania pozostał blisko piłki. – Wciąż jeździłem na mecze. Tym razem, by oceniać pracę innych sędziów. Sama radość – usiąść w słoneczny dzień na trybunach i przyglądać się, jak inni pracują – śmieje się pan Stefan.

Jeszcze niedawno, zupełnie przypadkiem, „przeegzaminował” młodego adepta sędziowania. Kilka miesięcy temu brał udział w spotkaniu z krakowskimi licealistami, którzy chcieli posłuchać o jego wojennych przeżyciach. W trakcie rozmowy okazało się, że jeden z uczniów marzy o karierze sędziego.

– Jesteś już sędzią rzeczywistym czy próbnym? – zapytał pan Stefan.

– Jeszcze próbnym.

– No to jaka jest różnica między spalonym a pozycją spaloną?

– Spalony jest wtedy, gdy zawodnik odnosi korzyść, a za pozycję spaloną nie możemy go karać.

– Nie. Może tam stać wiecznie. No to masz czwórkę!

Pan Stefan ma 90 lat. Wygląda na znacznie mniej
Pan Stefan ma 90 lat. Wygląda na znacznie mniej

Do dziś pan Stefan przychodzi na mecze, ale nie ukrywa, że często jest rozczarowany postawą i piłkarzy, i kibiców. – Dawniej piłka nożna była jak teatr. Ten ładnie okiwał, ten podał, tamten pięknie strzelił… Było na co popatrzeć. Na stadion przychodziło się z żoną, dziećmi – wspomina. Dziś denerwuje go wulgarne zachowanie wielu kibiców, którzy obrażają drużynę przeciwnika lub sędziego. – Kiedyś to było nie do pomyślenia, by przy dzieciach padały takie przekleństwa. Sam jako sędzia nieraz musiałem nasłuchać się od niezadowolonych kibiców, ale nie było wówczas takiego chamstwa.

Pan Stefan często ogląda piłkę nożną w telewizji. – Meczu reprezentacji nie przepuszczę! – podkreśla, choć jednocześnie przyznaje, że martwi go, kiedy nasi zawodnicy grają słabo. W szczególności, że dobrze pamięta sukcesy osiągane przed laty przez polską kadrę. – Ale teraz jest się z czego cieszyć. W eliminacjach do Mistrzostw Europy we Francji pokonaliśmy po raz pierwszy reprezentację Niemiec dwa do zera – uśmiecha się.

Pan Stefan przyznaje, że podczas meczu zwraca uwagę nie tylko na grę piłkarzy, lecz również pracę sędziego. Poza tym jest na bieżąco z wynikami rozgrywek. W każdy poniedziałek obowiązkowo oddaje się lekturze dodatku sportowego do „Dziennika Polskiego”. Z zainteresowaniem śledzi także nowinki w zasadach sędziowania, choć ma sceptyczny stosunek np. do używania spreju do oznaczania miejsca wykonywania rzutów wolnych i ustawienia muru. – Sędziowie i tak nie zwracają uwagi na to, że zawodnicy zdążą się przemieścić, zanim gra zostanie wznowiona – zauważa pan Stefan.

Recepta na długowieczność

Nasz bohater jest najlepszym przykładem tego, co geriatrzy nazywają pomyślnym starzeniem. Mimo swoich 90 lat jest wciąż bardzo samodzielny, aktywny i towarzyski. Chętnie spotyka się ze znajomymi z krakowskiego klubu byłych więźniów niemieckich obozów koncentracyjnych. Bierze udział w wycieczkach organizowanych przez Fundację „Pro vita et spe”, która prowadzi jedyną w Polsce przychodnię dla byłych więźniów obozów koncentracyjnych i Dzieci Holocaustu. W ostatnich latach odwiedził m.in. Ukrainę, Francję i Włochy.

Przychodnią „Pro vita et spe” kieruje dr Alicja Klich-Rączka, geriatra, która opiekuje się m.in. Stefanem Lipniakiem. – Pan Stefan to niesamowicie pogodny, ciepły i otwarty człowiek. Pomaga innym, mimo swoich chorób. Niedawno był na weselu mojej córki i bawił się do białego rana. Kiedy tańczył tango, nikt nie śmiał wejść na parkiet! – opowiada dr Klich-Rączka.

Choć pan Stefan leczy się na serce i cierpi na nadciśnienie, lekarze często są zaskoczeni, w jak dobrej jest formie. Z pewnością ogromny wpływ na nią ma sportowa przeszłość naszego bohatera i fakt, że nie zarzucił aktywności pomimo ograniczeń pojawiających się z wiekiem. Codzienny spacer to najprostsza, a jednocześnie bardzo pożyteczna forma aktywności, którą poleca się seniorom. Pan Stefan każdego dnia pokonuje średnio aż pięć kilometrów! Czasami wybiera nietypową trasę. Dwa lata temu postanowił wziąć udział w krakowskich obchodach Światowego Dnia Serca. Prawdziwym sprawdzianem dla kondycji uczestników było pokonanie 239 schodów w drodze na wieżę kościoła Mariackiego. Pan Stefan zdał test bez zarzutu!