Ryszard Goszczyński: całe życie w biegu

– Cały rok trenują państwo na świeżym powietrzu? Musi pan mieć niesamowitą odporność! – Jeśli dobrze pamiętam, ostatni raz byłem u lekarza sześć lat temu.

Amatorzy biegania z Łodzi mówią: Król Ryszard i jego świta. I choć nazwa nieformalnej drużyny sportowej RYSIOTEAM brzmi nieco zabawnie, nikt nie traktuje jej lekceważąco. Bo na czele RYSIOTEAM stoi wyjątkowy trener: Ryszard Goszczyński. 70-latek z ogromną intuicją potrafi „ustawić” każdego biegacza: i tego, który zamierza zdobywać medale, i tego, który po prostu potrzebuje odrobiny ruchu i rekreacji. Sam biega od 53 lat.

Rodzina Goszczyńskich

Dziesięciobój

– Zacząłem biegać w Rudzkim Klubie Sportowym w 1964 roku – opowiada Ryszard Goszczyński. – Miałem 17 lat. Dziś wydaje się, że to dużo, ale to nie były czasy, kiedy na treningi, może poza gimnastyką artystyczną i dyscyplinami, które wymagają wczesnej specjalizacji, chodziły dzieciaki. A z drugiej strony wydaje mi się, że 50 lat temu ludzie byli bardziej rozruszani, mniej wygodni. Mało kto miał samochód, mało kto miał telewizor, po prostu chodziło się więcej, to i przebiec paręset metrów nie było problemem.

Goszczyński zaczynał od biegów na średnich dystansach. Trenerzy szybko się zorientowali, że mają do czynienia ze sprawnym i wytrzymałym zawodnikiem, i zachęcili, aby spróbował sił w dziesięcioboju. A to już nie były żarty. Dziesięciobój lekkoatletyczny (inaczej: decathlon) to konkurencja rozgrywana w ciągu dwóch dni na otwartym stadionie. Pierwszego dnia zawodnicy muszą się zmierzyć z biegiem na dystansie 100 metrów, skokiem w dal, pchnięciem kulą, skokiem wzwyż i wreszcie biegiem na 400 metrów. Drugi dzień zaczyna się od biegu przez płotki, potem jest rzut dyskiem, skok o tyczce, rzut oszczepem i bieg na 1500 metrów.

– Trenowałem, kiedy tylko mogłem – mówi pan Ryszard. – Wtedy nie było podziału na sportowców zawodowych i amatorów, wszyscy mieliśmy zawody, z których trzeba było się utrzymać, nawet największe gwiazdy były zatrudnione w zakładach na fikcyjnych etatach. Zresztą i teraz nie jest łatwo wyżyć ze sportu, no chyba że się gra w piłkę nożną. Nie mam nic do futbolistów, ale nie wiem, za co im się płaci nawet w czwartej lidze…

Ryszard Goszczyński uczył się w szkole budowlanej, a potem wyspecjalizował w hydraulice. Ale wcześniej sport przyniósł mu żonę, z którą od 46 lat tworzą niezawodną drużynę. Spotkał ją na obozie sportowym w Burzeninie nad Wartą. Warunki – jak to przed półwiekiem – raczej spartańskie: namioty, zimna woda, a wśród tego – elegancka filigranowa blondynka.

Janeczka

– Proszę sobie wyobrazić, że ta krucha istota trenowała siedmiobój – śmieje się Goszczyński. – Uczyłem ją rzucać oszczepem, ale po obozie rozjechaliśmy się w różne strony. Spotkaliśmy się znów po jakichś trzech latach.

Dalej zeznania małżonków nieco się różnią: pan Ryszard uważa, że było to w tramwaju, pani Janeczka – że na ulicy. Tak czy owak on był wtedy na przepustce z wojska. Przystojny, w wyjściowym mundurze przychodził pod szpital, w którym pracowała Janeczka. Stara znajomość przerodziła się w świeże uczucie.

Jeszcze przed ślubem i narodzinami synów bliźniaków pani Janeczka zrezygnowała z treningów. Rozumiała jednak i wpierała pasję męża, który pracował jako hydraulik, a w wolnym czasie trenował biegaczy w Rudzkim Klubie Sportowym. Okazało się, że jako szkoleniowiec sprawdza się fantastycznie: ma niezwykłą intuicję i oko do zawodnika. Jego podopieczni osiągali znakomite wyniki sportowe: rekordy Polski, kwalifikacje olimpijskie. Sam również brał udział w różnych zawodach sportowych, głównie branży przedsiębiorstw budowlanych. W budowlanych mistrzostwach Polski (w tamtych latach taka impreza nazywała się: Centralna Spartakiada) zdobył złoty medal w biegu na 1000 metrów, natomiast w skoku w dal był drugim wicemistrzem Polski. W sumie z rozmaitych imprez mistrzowskich przywiózł piętnaście medali, w tym cztery tytuły mistrza Polski, zdobywane ostatnio także w mistrzostwach Polski weteranów.

– Ale gdyby nie było zgody ze strony Janeczki, toby nie było tego trenowania – mówi pan Ryszard. – Bo w dobrym małżeństwie, jeśli po jednej stronie jest jakaś pasja, to po drugiej powinna być akceptacja. Inaczej sobie tego nie wyobrażam.

Kilka lat temu pani Janeczka zaczęła mieć kłopoty z kręgosłupem. Pojawiła się groźba operacji, ale wcześniej dostała skierowanie na rehabilitację. A rehabilitant doradził rozszerzenie terapii o nieforsujący sport. Wybrała bieganie, w końcu miała w domu trenera z doświadczeniem. Po 30 latach przerwy wcale nie było łatwo. Zaczynała od szybkiego marszu, dopiero po kilku próbach zdecydowała się na trucht. Wyznaczyła sobie ponadkilometrową trasę w parku Poniatowskiego i na początku pokonywała ją z kilkoma odpoczynkami. Ale z biegu na bieg wracała kondycja.

Parkrun

Po roku ćwiczeń pani Janeczki zawitała do Łodzi światowa moda na bieganie amatorskie – parkrun. W kilkudziesięciu polskich miastach zebrali się zapaleńcy, gotowi wziąć na siebie organizację i szukanie sponsorów, aby co tydzień w sobotę amatorzy biegania spotykali się w jednym miejscu i pokonywali wspólnie dystans pięciu kilometrów.

– Na początku łódzkie biegi miały sponsora, firmę Nike – opowiada pan Ryszard. – Powstał program, który pozwalał płacić trenerom. Kiedy pieniądze się skończyły, trenerzy zaczęli się wykruszać. Ja nigdy nie pobierałem wynagrodzenia za trenerską robotę przy parkrunie, więc jasne było, że zostanę – polubiłem tę atmosferę, brakowałoby mi wspólnego biegania. Zauważyłem, że jest wokół mnie coraz więcej ludzi. Mało kto z nich miał sportowe przygotowanie, potrzebowali podpowiedzi trenera. Spotykaliśmy się więc nadal.

Atmosferę parkrunów polubiła i pani Janeczka. Biegacze amatorzy skupieni wokół jej męża od razu przyjęli ją do swojego grona. Nie miało znaczenia, że pokonywała dystans kilometra, a najlepsi z nich – 10 razy dłuższy. W grupie wytworzyła się niemal rodzinna atmosfera, zawodnicy wyszukiwali kolejne biegowe wyzwania: maratony świątecznie, biegi historyczne itp. Na 65. urodziny kupili panu Ryszardowi koszulkę z napisem „Rysio 65”.

– „65” to nie był numer startowy, tylko mój wiek, taka zabawa – tłumaczy Goszczyński. – To jest wciąż moja ulubiona koszulka, przyniosła mi medal m.in. na mistrzostwach Polski weteranów. A rok później dostałem bluzę z napisem „RYSIOTEAM” – i tak powstała nasza grupa. Samoczynnie, z pasji do biegania.

RYSIOTEAM

Spotykają się na treningach trzy razy w tygodniu i na parkrunie w sobotę. Założyli własną grupę na Facebooku, co pozwala na łatwy i szybki kontakt oraz wymianę informacji. Można tam podpatrzeć to, z czego słynie RYSIOTEAM: niezwykłą wzajemną serdeczność i atmosferę wspólnego dążenia do celu. Członkowie RYSIOTEAM zgodnie twierdzą, że nie są grupą zawodniczą biegaczy, ale rodziną sportową. I traktują się jak dobra rodzina: zamiast rywalizacji jest tu wsparcie, zamiast selekcji – wspólnota. Na powitanie przytulają się i całują, zrzucają ciężar całego dnia, żeby zostało już tylko bieganie. Zgodnie też mówią: nie byłoby nas bez Ryszarda, bez jego charyzmy, uwagi, cierpliwości i tego daru, który sprawa, że jest w stanie na jednym spotkaniu trenować osoby, które pokonują kilometr w trzy minuty albo w dwanaście.

Ryszard Goszczyński i Jan Morawiec – najstarszy maratończyk w Polsce

– Każdy może do nas dołączyć. Najmłodszy aktywny uczestnik treningów liczy obecnie 14 lat, a najstarszy, Janek Morawiec – 84 lata – mówi Ryszard Goszczyński. Z towarzystwa Jana Morawca członkowie RYSIOTEAM są szczególnie dumni. To najstarszy maratończyk w Polsce i wielokrotny mistrz świata weteranów w maratonie. Zrobiło się o nim głośno na międzynarodowej arenie, gdy w roku 2013 zdobył tytuł mistrza świata weteranów w maratonie w brazylijskim Porto Alegre, a dwa lata później jako 83-letni biegacz zdobył złoty medal podczas 21. mistrzostw świata weteranów we Francji. Jego trenerem jest Ryszard Goszczyński, który również z medalowymi sukcesami startuje w mistrzostwach weteranów. Podkreśla jednak, że choć lubi się ścigać, jego prawdziwą pasją jest trenowanie zawodników.

Widzi się z nimi w każdy wtorek, czwartek i niedzielę w którymś z łódzkich parków lub w lesie w Rudzie Pabianickiej, a w sobotę – na parkrunie. Ale nie wszyscy muszą brać udział w każdym treningu. Regularnie trenuje ok. 40 osób, mniej regularnie – kolejnych 20. Wśród tych, którym czas pozwala na mniej regularne bieganie, są synowie państwa Goszczyńskich, Piotr i Paweł. Nie ma także problemu, kiedy rodzice przyjdą z kilkuletnimi dziećmi – pan Ryszard poświęca im wtedy uwagę.

Zdrowie

– Zima, lato, deszcz czy słońce nie mają dla nas znaczenia. Stan zdrowia też nie, dopasujemy trening do każdego. Moja żona, odkąd wróciła do biegania, mając 62 lata, zapomniała o problemach z kręgosłupem i groźbie operacji. W tej chwili startuje w zawodach na 10 kilometrów – mówi Ryszard Goszczyński. I dodaje, że jeśli go pamięć nie myli, ostatnio był u lekarza jakieś sześć lat temu.

– Bieganie  można doskonale pogodzić z innymi zajęciami w życiu – dodaje pani Janeczka. – W sobotę spotykamy się przed południem, nabieramy energii na weekend. W tygodniu, po południu lub pod wieczór, takie nocne treningi mają nieodparty urok. Nie trzeba kosztownego sprzętu, wyjazdów, biletów. Po prostu zakładasz buty i jesteś gotowy.